piątek, 28 stycznia 2011

Katolicy o NPR

Zbiór luźnych cytatów, sukcesywnie uzupełniany:
1. Jeśli płodność jest błogosławieństwem Boga dla człowieka (a jest!), to NPR jest metodą ograniczania błogosławieństwa. W imię ograniczonego ludzkiego rozumu i rozeznania, odbieramy Bogu możliwość DARU. Daru nie tylko dla nas, ale i dla świata czy Kościoła.(Tomasz Terlikowski - pisarz i działacz katolicki, redaktor naczelny portalu fronda.pl)
2. Jednak z samego tylko powodu, że ,,cykl" jest czymś naturalnym, nie wynika, że stosowanie NPR jest moralnie dobre i dozwolone. Stosowanie tej metody wynika z wolnej i rozumnej woli – woli uniknięcia posiadania dzieci, która jest wprost sprzeczna z pierwszym celem stosunków małżeńskich. (ks. Hugon Calkins OSM) 
Więcej: https://rzymski-katolik.blogspot.com/2013/11/naturalne-planowanie-rodziny-czy.html
3. Pomimo wielkich zewnętrznych zmian, rodzina pozostała źródłem życia ludzkiego. TEGO ŹRÓDŁA NIE WOLNO DOTYKAĆ REFORMATORSKĄ RĘKĄ.(…)
Kościół szczerze ubolewa nad przepaścią, jaka się wytworzyła pomiędzy ideałem chrześcijańskiego małżeństwa a smutną rzeczywistością. Jednak Kościół ani na jotę nie może odstąpić od swoich zasad! Bo to są wartości i wymagania bezwzględne, których nie można przekręcać ani uszczuplać, nawet wtedy, gdyby ich nikt na świecie nie przestrzegał. (…)
Jeżeli uznamy, że wielu małżonkom w dzisiejszych ciężkich czasach trudno jest zachować prawa Boże, to nie wynika z tego, że wolno im te prawa wypaczać, ale należy uzdrowić warunki gospodarcze. Prawo Boże jest wieczne, nie wolno człowiekowi go zmieniać. (…)
Prawda, że owocowanie jest czasem niebezpieczne. Rodzenie dzieci czasem grozi śmiercią matce, ale przekonujemy się, że właśnie w tych niebezpiecznych chwilach wiara i ufność w Bogu rodzi bohaterskie typy duchowych wielkości. Są to matki, które z narażeniem własnego życia nie pozwoliły zginąć swemu dziecku. Są to ludzie, których zasadą życia jest, że człowiek powinien czynić, co jest w jego mocy, i nie sprzeciwiać się woli Bożej – reszta spraw należy do Boga. Tak postępują bohaterskie matki, przekonane, że poddanie się prawom Bożym nikomu nie może wyjść na złe, choćby to wymagało poważnych ofiar.
Owszem, wiele jest ofiar w powołaniu macierzyńskim. Kościół z pełnym szacunkiem oddaje cześć tym bohaterkom i wierzy, że spełnia się na nich obietnica św. Pawła, według której matki będą zbawione za to, że dzieciom dały życie (1Tm 2, 15).  
(bp Tihamer Toth - ,,Małżeństwo chrześcijańskie”)


4. Od kilkudziesięciu lat mentalność naszą przenika przymus „planowanego rodzicielstwa”, w którym dziecko akceptowane jest pod warunkiem, że jego poczęcie zostało starannie zaplanowane po rozważeniu wszystkich za i przeciw. Jest to w dużej mierze skutek przesunięcia ukazywania sensu zbliżenia seksualnego z jego funkcji prokreacyjnej na rekreacyjną, choć najczęściej przedstawia się to jako funkcję budowania więzi w parze. Taki sposób myślenia o seksie przenika nawet do środowisk kościelnych. Np. w bardzo wielu przypadkach podczas nauk przedmałżeńskich można usłyszeć o seksie jako sposobie rozwijania więzi między małżonkami, bardzo wiele o skuteczności NPR w sensie antykoncepcyjnym (nacisk położony na wskaźnik Pearla), mało (lub wcale) o tym, że wielodzietność jest podstawowym powołaniem katolickiego małżeństwa, co wynika np. z encykliki Humanae vitae.   
(Bogna Białecka – psycholog, stały współpracownik „Przewodnika Katolickiego”)


5. Celem zaś, do którego zmierza natura w stosunku cielesnym – to zrodzenie i wychowanie potomstwa. By ludzie dążyli do tego celu, natura wyposażyła stosunek cielesny w rozkosz. Ktokolwiek więc utrzymuje stosunki cielesne dla rozkoszy związanej z nimi, ale nie podporządkowując jej celowi, do którego zmierza natura, postępuje sprzecznie z naturą. To samo należy powiedzieć o stosunku cielesnym, który nie może być podporządkowany temu celowi w odpowiedni sposób.
(św. Tomasz z Akwinu, S. Th. III q 65 a 3)

6. Działanie, które ma na celu uniemożliwienie prokreacji, oznacza zanegowanie intymnej prawdy o miłości małżeńskiej.
(Benedykt XVI z okazji 40. rocznicy ukazania się encykliki Humanae vitae)

7. Mnie drażni nazwa „planowanie”. Bo my nie mamy planować. Najważniejszy jest plan Pana Boga. Naszym zadaniem jest odkrywanie tego planu i wdrażanie go życie. Poznajemy nie tylko rozumem, wiara wyrasta z pewnych faktów, które Bóg dał. Objawił się, pokazał w Jezusie Chrystusie. Swoją drogę, podając metodę, aby tą drogą iść. Chrześcijanin może pełnić wolę Ojca, jak to robił Jezus. Ćwiczenia św. Ignacego uczą, jak to robić, jak w walce duchowej, w które każde małżeństwo jest wciągnięte – wygrać. Dlatego obawiam się jednej rzeczy. Walka duchowa może być przegrana także wtedy, jeżeli odwołamy się do bardzo dobrych metod, kiedy zwiodą nas nasze lęki. Bóg nie nakazuje nikomu heroizmu, ale chrześcijaństwo jest otwarte na heroizm. On pokazuje światu, czym jest chrześcijaństwo. W każdej rodzinie wielodzietnej walczy się. Po jakimś czasie okazuje się, że to nie była nieodpowiedzialność, lecz błogosławieństwo. Trzeba otworzyć się na heroizm. (…)
Świat zabrał nam słowo radykalny, które przedstawiane jest jako rodzaj oszołomstwa, a przecież pochodzi od łacińskiego radix – korze. Radykalny znaczy więc  zakorzeniony w Chrystusa. To daje możliwość życia chrześcijańskiego. Problem z NPR to słaby radykalizm w sensie bliskości z Chrystusem. Bo jak ktoś ma wiarę mocną, dojrzałą, to wszystko będzie się układać. Będzie jak dąb, z potężnym korzeniem.
(Stanisław Łucarz SJ)

8. Chciałabym uściślić kilka rzeczy. Kościół nie nauczał nigdy planowania rodziny.
Jan Paweł II jest papieżem odpowiedzialnego rodzicielstwa. Wszystkie problemy człowieka rozwiązuje genealogia divina. To znaczy, że jesteśmy stworzeniami, jest stwórca, Współcześnie często zapomina się o Bogu-Kreatorze, Stworzenie nie może planować działania Stwórcy. Może rozpoznawać plan Stwórcy, dlatego encyklika Jana Pawła II tak mówi, że małżeństwo nie jest wynikiem działania sił przyrody.
Bardzo mało ludzi zawierających małżeństwo myśli o tym, że mają realizować Boży plan. Ich plan zawodzi. Trzeba dopuścić Boga jako kreatora. Największy grzech, jaki może być, to działanie przeciwko Stworzycielowi. Jeżeli zabijają dziecko w aborcji, to uderzają w stworzenie. Ale nie grzeszą przeciwko Stwórcy. Antykoncepcja to zastępowanie Boga w koncepcji. Koncepcja – ożywienie komórek rozrodczych – to daje Bóg. Jeżeli ludzie chcą to zmienić, to odrzucają Boga-Kreatora. Stąd jest to grzech przeciwko I przykazaniu. Apogeum tego jest zapłodnienie in-vitro.
Nie ma czasu płodności – jest człowiek. Płodna jest para – razem. Nie chodzi więc o osobę, ale o porozumienie między osobami. Boży plan jest wpisany w cielesność. Mężczyzna nie kieruje się płodnością. Moment decyzji o tym czy będzie dziecko daje Bóg, ale uzależnia to od współpracy z człowiekiem. Na straży życia stawia kobietę. Dlatego papież Jan Paweł II doceniał kobietę. Mężczyzna daje „iskrę”, ale jeżeli kobieta nie będzie  gotowa stać się matką, nie będzie dziecka. Dlatego choć mężczyzna jest zawsze gotowy do ojcostwa, to kobieta decyduje. Kobieta sobą zabezpiecza rozwój dziecka, które w niej powstaje. Nie wahał się pisać Jan Paweł II o świętości ciała kobiety, Kobieta stoi na straży życia, jest jego sanktuarium. W niej działa Duch św. łącząc komórki ojca i matki. Oni mogą tylko przygotować teren, to wielki przywilej, bo Stwórca się od nich uzależnia. Kiedy mają świadomość tej Bożej genealogii, powinni wybierać drogę, która kieruje do Nieba.
Ludziom się przewraca w głowach, bo myślą, że to oni dają życie. Tu potrzeba jest nie wiara, tylko zwykła wiedza. Nie używałam nigdy określenia NPR, bo wszystko jest naturalne. To jest wielka wiedza o kobiecości. Kościół podejmuje zadania nauczania o tym  kobiet, podobnie jak cystersi uczyli czytać i siać. To powinno być przejęte przez nauki świeckie. Ale nauki świeckie są sterowane inną koncepcją, odrzucającą Boga-Kreatora, stąd wprowadzenie tej nauki do Kościoła.
Nasze pokolenie było świadkiem tego, jak narzucono prawo do aborcji. Wydawało się, że alternatywą dla aborcji będzie nauczenie kobiet stosowania antykoncepcji. Dlatego spodziewano się, że papież Paweł  VI zaakceptuje pigułkę antykoncepcyjną. Papież Jan Paweł II mówił: ciało ludzkie jest święte. Kobieta jest w stanie stać się matką przez bardzo krótki moment. Wyjątkowy. Musi nauczyć się wiedzieć, kiedy to będzie. Odpowiedzialność za życie dziecka małżonkowie mają podjąć w dialogu miłosnym, nie trzeba planować rodziny, jeżeli są młodzi i zdrowi. Ale przed każdą parą małżeńską staje konieczność podjęcia rozumnej decyzji. Nie kierujemy płodnością, tylko naszym zachowaniem. Para małżeńska musi przyjąć styl życia dyscypliny w życiu małżeńskim. Jeżeli para małżeńska powie, że nie chce dziecka, to małżeństwo jest nieważne. W tej chwili kobiety się boją dzieci, bo rozdzielono działanie od skutków tego działania. A więc sprawdzamy, czy możemy mieć jeszcze jedno dziecko. Kościół nie zmusza nikogo do rodzenia dzieci. Jest problem ze zwróceniem uwagi na kobietę – kim ona jest. Ona może zadecydować, czy będzie dziecko, czy nie. Decyzja o staniu rodzicami ma pochodzić od rozumnych i kochających się ludzi. Trzeba przywrócić świadomość, że jesteśmy w rękach Stwórcy, który rządzi światem. Małżeństwo jest stworzone dla szczęścia, ma być szczęściorodne. Do tego potrzebna jest komunia małżeńska. W momencie, kiedy kobieta zna swój organizm, znika lęk przed dzieckiem. Każde dziecko niesie ogromną radość. Ojciec Święty uważał, że przyszłość Kościoła jest w parafiach i ich aktywności. Chciał uczyć, jak nie grzeszyć przeciwko Bogu-Kreatorowi. Drogą do tego jest ciągła formacja, trzeba podejmować decyzję w sumieniu dobrze uformowanym. (…)
Dlaczego ludzie nie chcą się zgodzić z posłuszeństwem nauce Kościoła? Bo posłuszeństwo jest niemodne. Dla człowieka jest lepiej, aby chciał słuchać Pana Boga. Ojciec Święty mówił, że małżeństwo musi odnaleźć swoją duchowość, a nie swoją cielesność. Miłość małżeńska z definicji jest płodna, to diabeł temu przeszkadza. Małżeństwo ma być narzędziem Boga w przekazywaniu życia, dlatego jest takie ważne. Diabeł uderza w to miejsce, a małżonkowie nie mają świadomości, że tak się dzieje. Małżeństwo jest to walka o świętość rodziny i swoją osobistą. Każdy ma indywidualne życie. Ona ma pójść do nieba i zabrać tam swoje dzieci. Po prostu trzeba nauczyć tego ludzi, sprawa załatwiona.
(Wanda Półtawska)

9. Nie trzeba mnie przekonywać, czemu NPR jest potrzebny w dzisiejszym świecie. Trzeba mnie przekonać, czemu Kościół naucza tego podczas kursu przedmałżeńskiego. Sama nauczyłam się obserwacji na swoich doświadczeniach. Cały system propagandy NPR, programy komputerowe, wymyślne urządzenia, serwisy przysyłające sms-y z informacją o czasie niepłodnym, portale na ten temat powstające jeden za drugim, forum wiara,pl, gdzie ludzie dzielą się radami, jak sobie poradzić z okresem płodnym, żeby zająć czymś wieczory i uniknąć współżycia, W konspekcie wychowania do NPR dla młodzieży nie ma ani słowa o Bogu, o rodzicielstwie, świętości, sama egzystencjalna argumentacja. W to wplecione jest, że mamy w Kościele coś takiego, jak NPR, co pozwala zapanować nad swoją płodnością.(…)
My mamy zaledwie trójkę dzieci na przestrzeni pięciu lat małżeństwa. Nie jest tajemnicą, że nie stosujemy metod. Z państwa słów wynika, że jesteśmy nieodpowiedzialni, pożądliwi. Jeżeli Bóg nie chce dla mnie dziecka, to mi go nie da. Bo nie będzie mi wciskał dziecka w każdym okresie płodnym, tym się różnimy od zwierząt. Zajście w ciążę nie jest zależnie jedynie od tego, czy jesteśmy w okresie płodnym, czy nie. Są zdrowe małżeństwa, które nie mogą doczekać się dziecka. NPR jest dojrzewaniem do tego, aby swoją wolę połączyć z wolą Boga. Zdrowe małżeństwo nie musi zaznaczać w kalendarzu, kiedy może począć dziecko.
(Kinga Wenklar)

10. Powszechnie wiadomo, że płodność biologiczna kobiety jest okresowa. Zachodzą u niej z natury okresy bezpłodności, które pozwalają się w sposób stosunkowo prosty oznaczyć. Trudności powstają, gdy chodzi o stosowanie ogólnych reguł dla poszczególnych kobiet. To sprawa osobna, w tej chwili jednak interesuje nas zagadnienie czysto etyczne: skoro kobieta i mężczyzna dostosowują swą wstrzemięźliwość małżeńską do wymienionych okresów bezpłodności w taki sposób, że współżyją po małżeńsku właśnie wówczas, gdy przewidują, iż na podstawie praw biologicznych nie będą rodzicami, czy można wówczas twierdzić, że we współżycie małżeńskie wnoszą gotowość rodzicielską, właśnie owo „mogę być ojcem", „mogę być matką"? Przecież współżyją po małżeńsku właśnie z tą myślą, aby nie być ojcem i matką, dlatego właśnie wybierają okres domniemanej bezpłodności kobiety. Czyż wówczas nie wykluczają „pozytywnie" możliwości prokreacji? Dlaczego metoda naturalna ma się pod względem moralnym różnić od metod sztucznych, skoro wszystkie prowadzą do tego samego celu: do wykluczenia prokreacji w życiu małżeńskim? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przede wszystkim uwolnić się od wielu skojarzeń, które niesie z sobą wyrażenie „metoda"; mówiąc o metodzie naturalnej, stosuje się często ten sam punkt widzenia, co przy „metodach sztucznych", tzn. wyprowadza się ją z założeń utylitaryzmu.
W tym ujęciu metoda naturalna byłaby również tylko jednym ze środków zmierzających do zapewnienia maksimum przyjemności, jedynie na innej drodze niż metody sztuczne. Tutaj właśnie leży zasadniczy błąd. Okazuje się, że nie wystarczy w tym wypadku mówić o metodzie, ale trzeba koniecznie dołączyć odpowiednią jej interpretację. Wówczas dopiero można odpowiedzieć na pytania postawione powyżej. Otóż wstrzemięźliwość okresowa jako sposób regulacji poczęć
1. jest dopuszczalna z tej racji, że w niej zostają ocalone wymagania normy
personalistycznej, a
2. dopuszczalność jej obwarowana jest pewnymi zastrzeżeniami.
Gdy chodzi o 1, wymagania normy personalistycznej, jak to już stwierdzono poprzednio, idą w parze z zachowaniem porządku natury we współżyciu małżeńskim. Metoda naturalna w odróżnieniu od metod sztucznych w dążeniu do regulacji poczęć wykorzystuje te okoliczności, w których poczęcie biologiczne z natury rzeczy nie może nastąpić. Wobec tego sama „naturalność" współżycia małżeńskiego nie zostaje naruszona, metody sztuczne natomiast naruszają samą „naturalność" współżycia. Tutaj bezpłodność jest wyprowadzona z samych zasad płodności, tam zostaje narzucona wbrew naturze. Dodajmy, że zagadnienie to ściśle łączy się z problemem sprawiedliwości względem Stwórcy (problem ten zostanie jeszcze przeanalizowany, aby wydobyć jego sens personalistyczny). Ów personalistyczny walor wstrzemięźliwości okresowej jako metody regulacji poczęć uwydatnia się nie tyle jeszcze w, zachowaniu „naturalności" współżycia, ile w tym, że podstawą jej w woli zainteresowanych osób musi być odpowiednio dojrzała cnota. I tu właśnie ujawnia się znaczenie interpretacji: interpretacja utylitarystyczna wypacza istotę tego, co nazywamy „metodą naturalną". Istotą, bowiem tej metody jest, że opiera się ona na wstrzemięźliwości jako na cnocie, która - jak wykazano w rozdziale poprzednim - bardzo ściśle związana jest z miłością osoby.
Z istotą wstrzemięźliwości jako cnoty łączy się to przeświadczenie, że miłość mężczyzny i kobiety niczego nie traci na doraźnej rezygnacji z przeżyć miłosnych, wręcz przeciwnie - zyskuje: zjednoczenie osób staje się głębsze, ugruntowane w zasadniczej mierze na afirmacji wartości osoby, a nie tylko na samym przywiązaniu seksualnym. Wstrzemięźliwość jako cnota nie może być pojmowana jako ,,środek antykoncepcyjny".
Praktykujący ją małżonkowie gotowi są rezygnować ze współżycia seksualnego również z innych motywów (np. religijnych), nie tylko w tym celu, aby uniknąć potomstwa.
Wstrzemięźliwość interesowna, wstrzemięźliwość „z wyliczenia", budzi wątpliwości. Winna ona tak jak każda inna cnota być bezinteresowna, skoncentrowana na samej „godziwości", nie tylko „użyteczności". Bez tego nie znajdzie miejsca w prawdziwej miłości osób. Jak długo wstrzemięźliwość nie jest cnotą, tak długo wobec miłości występuje jako „byt obcy". Miłość mężczyzny i kobiety musi dojrzeć do wstrzemięźliwości, a wstrzemięźliwość - nabrać dla nich znaczenia konstruktywnego jako czynnik kształtujący miłość. Dopiero wówczas „metoda naturalna" znajduje pokrycie w osobach, tajemnica jej, bowiem, leży w praktykowaniu cnoty, sama „technika" niczego, tutaj nie rozwiązuje.
Zaznaczono powyżej, (2), iż metoda naturalna może być dopuszczona tylko z pewnymi zastrzeżeniami. Chodzi mianowicie, o stosunek do rodzicielstwa. Jeśli wstrzemięźliwość ma być cnotą, a nie tylko „metodą" w znaczeniu utylitarystycznym, to nie może przyczyniać się do zniszczenia samej gotowości rodzicielskiej u mężczyzny i kobiety, którzy jako małżonkowie współżyją ze sobą „po małżeńsku". Owo bowiem „mogę być ojcem", "mogę być matką" usprawiedliwia fakt współżycia małżeńskiego, stawia go na wysokości prawdziwego zjednoczenia osób. I dlatego nie można mówić o wstrzemięźliwości jako cnocie wówczas, gdy małżonkowie wykorzystują okresy biologicznej bezpłodności jedynie w tym celu, aby w ogóle nie mieć dzieci, gdy dla swej wygody współżyją tylko i wyłącznie w tych okresach. Byłoby to stosowanie ,,metody naturalnej" wbrew naturze - zarówno obiektywny porządek natury, jak i sama istota miłości sprzeciwiają się takiemu postawieniu sprawy.
(…) O tym się prawie nie mówi. Trzeba jasno stwierdzić, że u podstaw naturalnych metod leży jedna zasadnicza „metoda" cnoty (miłość i wstrzemięźliwość).
(Karol Wojtyła, ,,Miłość i odpowiedzialność”)

11. Chociaż antykoncepcja jest faktycznie „czymś wewnętrznie złym”, nie znaczy to automatycznie, że NPR jest czymś z zasady i zawsze dobrym. Jest neutralną techniką, która dobra lub zła staje się dopiero w zależności od tego, w czym zostanie użyta. (…)
Trochę czymś innym jest NPR jako technika, oparta na tej wiedzy. Jest to pewien regulamin postępowania (np. rygor obserwacji śluzu) i wymuszona przezeń dyscyplina zachowań (np. tworzący się nawyk unikania współżycia w dni płodne) – i powiedzmy sobie jasno, że to już nie jest natura, lecz próba wprzęgnięcia natury w swoje plany. Wewnętrzna celowość natury nie jest tu negowana (jak w antykoncepcji), ale zostaje podporządkowana zmiennym celom zdefiniowanym przez człowieka („chcę dzieci” lub „nie chcę dzieci”). Dlatego w NPR mówimy raczej o „planowaniu rodziny”, a nie o świadomym rodzicielstwie (można bowiem z całą świadomością być otwartym na potomstwo bez jego planowania).
Na kanwie NPR jako techniki planowania może powstać – i powstaje – NPR-owski styl życia. I to trzecie piętro NPR zawsze budziło we mnie najwięcej wątpliwości: zapisany gdzieś w jego wnętrzu dogmat, że człowiek staje się wolny dopiero wtedy, gdy „zaplanuje” sobie potomstwo, wydaje mi się doskonale zaadaptowanym do mentalności tego świata stanem, w którym Bóg, jak w deizmie, znika gdzieś za obłokiem „praw cyklu”, natomiast na ziemi rządzą „plany” ludzkie. Plany jakże często zdeterminowane strachem przed życiem, obawą o karierę, zazdrością o rozkosz, obcinające zbyt bezinteresowne wydatki… odsuwające to, co trudniejsze, raczej na odległy czas „po”.
(Paweł Milcarek - Christianitas)


12. Dziecko staje się tylko dodatkiem lub ozdobą miłości współmałżonków – skąd wynika przekonanie, że sam ideał małżeństwa zostaje osiągnięty, jeśli pojawi się jedno dziecko, kolejne zaś potomstwo staje się już prawie zbędnym dodatkiem; w takiej perspektywie wielodzietne małżeństwa nie mają żadnej wartości. Dlatego też nigdzie w posoborowej nauce małżeńskiej nie chwali się już (jak w nauce tradycyjnej) wielodzietnych rodzin, a zachęta do stosowania naturalnej (a w przypadku niektórych episkopatów nawet sztucznej) antykoncepcji stała się w katechezach przedmałżeńskich powszechna. 
(ks. Karol Stehlin - ,,Mała zmiana - wielkie skutki. O celach małżeństwa”)


13. Nie jestem zadowolony ze (…) stwierdzenia, iż para małżeńska może sama decydować, ile dzieci pragnie mieć. Nigdy w Kościele nie słyszano o tym. Sam byłem jedenastym dzieckiem spośród dwanaściorga rodzeństwa. Mój ojciec był robotnikiem, ale moi rodzice nigdy nie czuli strachu z powodu dużej liczby dzieci, ponieważ ufali oni Opatrzności.
(kard. Alfredo Ottaviani, sekretarz Najwyższej Świętej Kongregacji Świętego Oficjum w l. 1959-1966, proprefekt Świętej Kongregacji Nauki Wiary w l. 1966-1968, uczestnik obrad II soboru watykańskiego)

14. To teraz tylko tak planują: będzie dziecko, czy nie będzie. Kiedyś żyło się, jak wiara pokazywała, i żadnych terminów się nie wyznaczało. Ile Pan Bóg komu dawał dzieci, tyle było. A teraz co – na szkle robią.
(Marianna Popiełuszko, matka bł. ks. Jerzego Popiełuszki)

Marta Czech 

poniedziałek, 24 stycznia 2011

NPR – dopust Boży


          Cóż to w ogóle za określenie: ,,PLANOWANIE DZIECI"?!? Planuje się finanse na kolejny miesiąc, jak spędzić wakacje w przyszłym roku, nawet datę ślubu się planuje, ale żeby planować człowieka

Po przeczytaniu trafnego artykułu Kingi Wenklar ,,NPR zawsze OK.?” w internetowym wydaniu Christianitas (http://pismo.christianitas.pl/2011/01/kinga-wenklar-npr-zawsze-ok/), dodaję poniżej swoje trzy grosze…

Z postawionymi w artykule tezami zgadzam się. Nie chcę jednak bezwzględnie krytykować tu metod NPR, a skupić się na tym, w którą stronę brną tendencje wykorzystania tych metod, a zmierzają niestety - moim zdaniem - w stronę tego, by,  nawet jeśli nie mienić NPR ,,katolickimi substytutami antykoncepcji", to przynajmniej błędnie promować je jako sposób życia małżeńskiego.

Po pierwsze, prawie nigdzie się tego nie mówi - podając jedynie okrągłe twierdzenie: ,,NPR jest zgodne z nauczaniem Kościoła Katolickiego." - że naturalne metody planowania rodziny są JEDYNIE DOPUSZCZANE PRZEZ MAGISTERIUM KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO, A NIE ZALECANE! Przecież to monstrualna różnica. Jeśli coś jest dopuszczane, stosuje się to tylko w wyjątkowych sytuacjach i w odniesieniu nie do wszystkich, ale tylko do niektórych. Zalecanie powszechnego stosowania NPR wśród małżonków mija się więc z nauką katolicką. Poza tym to, co Kościół w swej wyrozumiałości dopuszcza, nigdy nie czyni nas bardziej szlachetnymi, bo dopuszcza się zawsze mniejsze zło. Tylko rzeczy zalecane przez Kościół pomagają nam w osiągnięciu życia wiecznego. Definitywnie nie zgadzam się na promowanie NPR jako niemalże cnoty przynależnej katolickiemu małżeństwu.

Druga kwestia to owe ,,słuszne przyczyny", które miałyby tłumaczyć przyzwolenie Kościoła Katolickiego na owe mniejsze zło, którym jest NPR. O tym też się, o zgrozo, nie mówi! I tak, doszło do tego, że tą ,,słuszną przyczyną" staje się ,,teraz chcemy", a ,,teraz nie chcemy" małżonków. Czyż nie jest tak, że podstawowym kryterium słuszności tych przyczyn jest ich niezależność od woli małżonków?

Trzecia rzecz: psychologia ludzka działa tak, że jak się coś planuje, albo czegoś się nie planuje, to szczęśliwi jesteśmy najbardziej, kiedy stanie się po naszej myśli. Możemy wmawiać sobie: nie planujemy dziecka, tracimy sporo energii na to, by się jednak teraz nie pojawiło, ale jak się pojawi, to je przyjmiemy. Pojawia się dziecko, wolitywnie jest przyjęte, ale jest ryzyko, że gdzieś w środku, nawet podświadomie, odczuwamy złość, bo nie stało się po naszej myśli. W końcu od tego jest planowanie, by było po naszej myśli. W przypadku dziecka - ma być po Bożej myśli i niech On daje nam teraz, co dla nas zaplanował przed wiekami, a my zechciejmy to przyjąć.
Sam fakt ,,planowania dziecka" jest w swej istocie okrutnie niebezpieczny. Zaczyna się od planowania daty poczęcia; są i tacy, co planują najpierw miesiąc przyjścia na świat dziecka, który to byłby najwygodniejszy na poród. Czyż nie daleko od tego do planowania płci, koloru oczu, włosów, ciąży pojedynczej, mnogiej? A to już tzw. mentalność in vitro. Uważam, że poczęcie dziecka od momentu zawarcia małżeństwa winno leżeć całkowicie w gestii Boga. Toż to przecież dla nas najbardziej pewne i bezpieczne! Nie chciejmy być mądrzejszymi od Stwórcy. To On tu jest specjalistą. ...człowiek przed Bogiem nigdy nie ma racji.

Po czwarte chciałabym zaakcentować jedną z głównych przyczyn w/w problemów - mianowicie wysoki stopień feminizacji społeczeństwa, w którym żyjemy. Promuje się dziś wśród kobiet tzw. ,,robienie kariery", deprecjonując przy tym kobiety, które zajmują się jedynie tym, czym rzeczywiście w Bożym zamierzeniu powinny, czyli rodziną i domem. Najgorszą chyba iluzją jest próba połączenia jednego z drugim. Uważam, że miejsce kobiety jest w domu, a nie w miejscu, w którym spędza ona więcej czasu, aniżeli z własnym potomstwem. Zdrowa kobieta, służąca rodzinie w domu, nie potrzebuje godzić w kalendarzu kolejnej podróży służbowej z ciążą i porodem. Jej stała obecność przy mężu i dzieciach wyraża gotowość na każde kolejne dziecko. Tu planowanie jest niepotrzebne.

Piąta i ostatnia kwestia wyrażałaby moją tęsknotę za takim światem, w którym małżeństwo bez liczenia dni w kalendarzu, mierzenia codziennie o tej samej porze temperatury z aptekarską dokładnością, bez badania śluzu i szyjki macicy, bez inżynierskiego planowania - po prostu przyjmuje i wychowuje dzieci w ilości, jaką Pan Bóg da. To powinna być powszechność i norma, bo takie jest główne powołanie małżonków. NPR dla mnie zawsze będzie Bożym dopustem w razie naprawdę wyjątkowych sytuacji.
Jan van Eyck, Portret małżonków Arnolfinich (1434)
Post scriptum...
          Co wam nakazał Mojżesz? Oni rzekli: Mojżesz pozwolił napisać list rozwodowy i oddalić. Wówczas Jezus rzekł do nich: Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych napisał wam to przykazanie. Lecz na początku stworzenia Bóg stworzył ich jako mężczyznę i kobietę: dlatego opuści człowiek ojca swego i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem. A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało. Co więc Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela! (Mk 10, 3-9)
Tak - to przez zatwardziałość serc ludzkich, Kościół dopuszcza i toleruje w niektórych przypadkach NPR - powiedział mi niedawno pewien kapłan. ...bo czyż nie złączył Bóg aktu małżeńskiego z płodnością? Co więc Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela! - ani sztucznie, ani naturalnie.
NPR być może i jest etapem, ale zaledwie nikłym etapem, odbudowywania seksualnej czystości między małżonkami, kiedy to potrzeba w końcu wydostać się z antykoncepcyjnego/aborcyjnego bagna, jednak nigdy nie może być to sposób realizacji pożycia małżeńskiego! (To tak, jak z prezerwatywami w przypadku leczących się homoseksualistów z HIV, które Kościół z bólem dopuszcza, ale TYLKO W SZCZEGÓLNIE WYJĄTKOWYCH SYTUACJACH).
Nie chcę odbierać dobrych zamiarów ludziom związanym z NPR. Postrzegam ich raczej, jako, mniej lub bardziej świadomie, wciągniętych w pęd machiny napędzanej podstępnie przez ,,wirujący ogon obezpładniającego diabła"...  


Polecam również artykuł ks. Hugona Calkinsa o NPR:

Marta Czech

czwartek, 13 stycznia 2011

E(ga)LITARYZM

 
          Polecam artykuł o przywróceniu na ziemi Bożego – monarchicznego i hierarchicznego – porządku.
Masowa ,,produkcja elit” zawsze będzie nieudana, bo natura przecież wie swoje. Nie bez kozery Pan Bóg dał jednemu pięć talentów, a drugiemu jeden. Zastępowanie elitaryzmu komunistycznym i demokratycznym egalitaryzmem jest paralelne do zastępowania patriarchalnego porządku w społeczeństwach i rodzinach feminizmem czy parytetami. Wychodzi z tego, co wychodzi – homo ,,niewiadomo’’…

Adam Wielomski: ,,Katastrofa demokratycznej edukacji"

W związku ze zbliżającą się sesją dedykuję wszystkim moim studentom niniejszy tekst, pozostałym studentom zresztą także. Chciałbym abyście go przeczytali i wyciągnęli z niego wniosek jak będą u mnie wyglądały tegoroczne egzaminy i jaki będzie poziom wymagań...

Demokracja triumfuje jako ideologia. Na naszych oczach trwa deifikacja tego typu państwa, z którego uczyniono jedyne państwo prawowite, delegitymizując tym samym wszystkie inne. Pytanie tylko, czy jest to triumf demokratycznej propagandy czy demokratycznej mądrości?

Fundamentalna idea demokracji bankrutuje. Ten typ państwa opiera się na idei przyrodzonej równości ludzi, gdzie nierówność rzekomo utrzymuje się wyłącznie ze względu na zastane warunki materialne i społeczne. Wystarczy więc warunki te zmienić, aby ludzie mogli osiągnąć rzeczywistą równość. Jednym z najważniejszych elementów jest więc edukacja. Właśnie dlatego demokratyczne reżimy taki nacisk kładą na etatystyczną, laicką i obligatoryjną szkołę.

Teoria wygląda następująco: systemy niedemokratyczne mają swoje uzasadnienie w nierówności wiedzy, ponieważ większość ludzi nie ma dostępu do szkół. Ale gdyby dać na starcie równość szans, to doszłoby do intelektualnego zrównania obywateli. Oczywiście, będzie garść geniuszy i idiotów, ale ogół wyraźnie i mocno pójdzie w górę. Stary świat wyglądał następująco: na samej górze 2% elity, która czyta, rozumie co czyta, pisze i pogłębia ludzką mądrość. To arystokracja i mnisi. Wśród nich widzimy św. Tomasza z Akwinu, Monteskiusza czy Bossueta. Są też nieliczni intelektualiści z awansu społecznego: Erazm z Rotterdamu, Kartezjusz czy Spinoza. Podczas gdy te 2% tworzy, czyta i powiela kulturę, pozostałe 98% uprawia pola aby zapewnić dobrobyt tej kulturotwórczej elicie. Tłum jest ciemny, niewykształcony, zabobonny. Nikt nie troszczy się o jego rozwój intelektualny, gdyż zadaniem ludu jest być właśnie ludem, a nie nikim innym.

Naturalnym żądaniem egalitarnych wizji świata jest postulat powszechnego wykształcenia. Chodzi o to, aby unicestwiając te 2% elit nie zniszczyć ich wyrafinowanej kultury. Chodzi o to, aby kasując elitę, przejąć i umasowić jej mądrość, tak aby dawni chłopi pańszczyźniani zapoznali się z literaturą piękną, filozofią i sztuką. Chodzi więc o to, aby kultura dotychczas elitarna, stała się powszechną. W sumie istotą tego projektu nie jest unicestwienie elit, ale unicestwienie ludu tak, aby w całości doszlusował do poziomu, smaku i wyrafinowania, który do niedawna była udziałem garstki. Ma to zapewnić demokratyczna, egalitarna, państwowa i obligacyjna szkoła, oczywiście „darmowa”, dająca każdemu równe szanse na maturę, magistra, doktora i profesora.

I co z tego wyszło? Myślę, że jako wykładowca akademicki z piętnastoletnim stażem mogę wyrazić tu opinię własną, ale ugruntowaną i w opinii świata akademickiego w Polsce. Wyrazić to można tylko jednym słowem: katastrofa. Poziom intelektualny studentów spada systematycznie od lat. Jest on tym większy, im wyższe są wskaźniki skolaryzacji. Cywilizacja medialno-obrazkowa już prawie w całości wyparła książkę. A wraz z upadkiem książki nastąpił i upadek wiedzy, która poczyna się przekształcać w powtarzanie medialnych schematów, haseł i pojęć. System demokratycznego szkolnictwa oparty jest na absolutnym błędzie pierwotnym, a mianowicie na przekonaniu, że procentowe zwiększenie magistrów czy licencjatów w społeczeństwie oznacza automatyczne zwiększenie przeciętnej mądrości. Nic bardziej fałszywego, bowiem polskie szkolnictwo produkuje dziś tysiące „absolwentów”, którzy pokończyli politologię i nie wiedzą co to jest system polityczny czy co to jest Parlament Europejski; historyków, którzy nie słyszeli o Bitwie na Łuku Kurskim; ekonomistów, którzy nie wiedzą co to jest cykl koniunkturalny itd., itp.

Prawda jest brutalna: pomimo kilkakrotnego zwiększenia produkcji osób z wykształceniem wyższym, zupełnie nie wpłynęło to na zwiększenie przeciętnej wiedzy statystycznego Polaka. Pomimo gigantycznych wydanych kwot, budowy infrastruktury, wydawania kolejnych aktów prawnych skutki są praktycznie zerowe. Tak jak w roku 1610 2% ludzi było zdolnych przeczytać ze zrozumieniem trudny tekst, tak w 2010 roku nadal jest dokładnie 2% ludzi, którzy są to w stanie zrobić. Poziom pozostałych 98% w 1610 był na poziomie wysłuchania kazania co niedziela w Kościele, a w 2010 roku na odsłuchaniu wiadomości w TVN lub otwarciu internetowej wikipedii. Ogół jak był ciemny, tak jest nadal ciemny.

Jedynym realnym skutkiem masowej skolaryzacji jest spadek znaczenia tradycyjnych tytułów i stopni naukowych. Magister kilkadziesiąt lat temu jeszcze coś znaczył, choć już wtedy mówiono, że PRL-owski magister jest wart tyle co przedwojenna matura. Dziś, gdy licencjaty czy tytuły magisterskie rozdaje się na skalę przemysłową, słowa te przestają powoli znaczyć cokolwiek. Skoro każdy jest licencjatem czy magistrem, to jaką wartość ma ten tytuł, szczególnie, że osoby noszące te dumne nazwy intelektualnie są na poziomie ośmioklasisty z 1900 roku? Dewaluuje się też stopień doktora. Doktoraty zaczynają być pisywane hurtowo, a ich jakość poczyna spadać. Tak, bowiem doktor jest już dziś tym, czym był magister jeszcze 30 lat temu. Nie są przypadkowe głosy, które mówią, że to doktorat powinno być uwieńczeniem wykształcenia, a nie magister. Jak tak dalej pójdzie, to za 50 lat uwieńczeniem studiów będzie musiał być tytuł profesorski…

Rzeczywistość ma swoje prawa i nie jest w mocy człowieka je zmienić. Dawna przedrewolucyjna hierarchia społeczna i intelektualna nie była przypadkowa. Te 2% twórców i odbiorców kultury jak istniały w roku 1610, tak istnieje i w 2010 i – zapewne – będzie istniało w 2410 roku. Inżynieria społeczna, procesy emancypacji warunkowanej przez rewolucyjne ideologie, nie są zdolne zmienić rzeczywistości. Ta zaś jest dla człowieka brutalna: elita zawsze stanowiła, stanowi i stanowić będzie znikomą mniejszość. Większość jak się nadawała do brony i pługa, tak do tego tylko się nadaje i do tego nadawać się będzie. Porażka demokratycznego projektu edukacyjnego oznacza tylko, że rzeczywistość zwyciężyła z ideologią. Czas wyprowadzić z tego jakieś skutki dla systemów politycznych naszej części globu.

Adam Wielomski
Tekst ukazał się w tygodniku "Najwyższy Czas!"



Poniżej adekwatny do tematu przykład  św. Teresy z Avili.  …bo nie każdy wszystko pojąć i zrozumieć może.

 (…) Kilka lat temu udzielił mi Pan łaski niewypowiedzianej pociechy wewnętrznej, jakiej doznaję, ile razy słyszę lub czytam niektóre słowa Pieśni Salomonowej. Łaska ta tym dziwniejsza, że choć nie rozumiałam tych słów, z łacińskiego na język rodzinny przełożonych, to jednak sprawiały we mnie głębsze skupienie i wzruszenie, niż wszelkie inne najpobożniejsze książki, które rozumiem. Stan ten trwa dotąd. I choć mi objaśniono te słowa w języku ojczystym, niewiele więcej pojmowałam. Jednak, choć ich nie rozumiem... (taką mi sprawiają rozkosz) ... że dusza nie może się od nich oderwać. (…)
Co to znaczy, tego nie rozumiem i niewymownie cieszę się z tego, że nie rozumiem. Bo w istocie, córki, dusza ma nie tyle upatrywać i nie tyle ją do podziwiania pobudzają i czcią dla Boga ją przenikają te rzeczy, które tu sami możemy objąć samym rozumem, ile raczej te, których żadną miarą pojąć nie zdołamy. Z tego też powodu usilnie wam zalecam, byście się zbytnio nie wysilały w dociekaniach, gdy czytając jaką książkę albo słuchając kazania, albo rozmyślając o tajemnicach wiary świętej, natraficie na jaki ustęp, którego nie możecie zrozumieć. Nie jest to rzecz niewieścia zgłębiać tajemnice Boże i mężczyzna nie każdy do tego jest powołany.
Jeśli Bóg zechce, da nam zrozumienie bez żadnego trudu. Mówię to zarówno do niewiast jak i do wszystkich mężczyzn, którzy nie mają obowiązku nauką swoją bronić prawdy Bożej. Co innego bowiem, gdy kogo Pan na to wybiera i ustanawia, aby te prawdy objaśniał drugim; ten, rzecz oczywista że powinien je badać i zgłębiać i każdy to widzi, jaki z tej pracy jego jest pożytek dla nas i dla niego samego. Lecz my z prostotą bierzemy, co Pan da; a czego nie da, o to się nie troszczmy, ale raczej weselmy się na myśl, że tak wielkiego mamy Boga i Pana, iż jedno słowo Jego zawiera w sobie tysiące tajemnic, których my i początku dojść nie zdołamy. Że nie rozumiemy tego, co napisano po łacinie, po hebrajsku albo po grecku, to nie dziw; ale i w przekładzie na nasz język rodzimy, ileż jest na przykład w psalmach chwalebnego króla Dawida fragmentów, które, choć mamy w mowie ojczystej, tak przecie dla nas są ciemne, jak gdyby były pisane po łacinie! Postanówcież sobie raz na zawsze, wystrzegać się tych próżnych dociekań i daremnego trudzenia głowy; niewieście dość jest tyle rozumieć, ile umysł obejmie; z tym znajdzie łaskę u Boga. Jeśli spodoba się Boskiemu Majestatowi dać nam światło, to łatwo zrozumiemy, a jeśli czego nie rozumiemy, upokarzajmy się i — jak mówiłam — radujmy się, że mamy takiego Pana, którego słowa, nawet w naszym języku, są dla nas tajemnicą. (…)
(św. Teresa z Avili, ,,Podniety Bożej Miłości”)
Przypowieść o talentach
Marta Czech