środa, 30 marca 2011

Z ,,Miłością i odpowiedzialnością” przez mękę Chrystusa


          Chcemy obudzić sumienia Polaków. Młodych i dojrzałych. Stań do walki z samym sobą!  Ze wstydem i obojętnością. Opowiedz się za Jezusem i nakłoń innych do wyznania wiary. Daj świadectwo.
Choć powyższe - to słowa będące zachętą do słynnej już akcji ,,Nie wstydzę się Jezusa” (http://www.mt1033.pl/), wydały mi się idealnie pasujące do osobnej, choć w rzeczywistości realizującej te same ideały, inicjatywy.
Droga Krzyżowa ulicami Wrocławia - 15 kwietnia, godz. 19:30, rozpoczęcie w kościele św. Elżbiety.
Ciekawskim zdradzam, że tym razem nabożeństwo będzie inspirowane tekstem Jana Pawła II (zarządzenie odgórne). Przyznam, że przypadł mi zaszczyt wyboru dzieła i fragmentów, które mają posłużyć jako inspiracja do rozważań pisanych przez studentów. Nie mam pojęcia, co im z tego wyjdzie i ile z tych inspiracji zostanie. Umieszczam je poniżej jako zachętę do udziału w owym publicznym dawaniu świadectwa… (Wszystek tekst przy stacjach, wyłączając każdorazowo ostatnie zdanie, to dosłowne fragmenty z ,,Miłości i odpowiedzialności" Karola Wojtyły.)

Stacja I – Sąd nad Jezusem
Sprawiedliwość
W pewnym sensie można więc powiedzieć, że miłość jest wymaganiem sprawiedliwości, tak jak używanie osoby w roli środka byłoby tej sprawiedliwości przeciwne. Istotnie porządek sprawiedliwości jest bardziej podstawowy niż porządek miłości - i w pewnej mierze nawet go zawiera - o tyle, o ile miłość może być wymaganiem sprawiedliwości. Na pewno przecież kochać człowieka lub Boga, miłować osobę, jest czymś sprawiedliwym. Równocześnie jednak miłość - o ile wziąć pod uwagę samą jej istotę - jest czymś poza sprawiedliwością i ponad nią; inna jest po prostu istota miłości, a inna sprawiedliwości. Sprawiedliwość dotyczy rzeczy (dóbr materialnych czy też moralnych, np. dobrego imienia) ze względu na osoby, osób więc dotyczy raczej pośrednio, miłość natomiast dotyczy osób wprost i bezpośrednio; zawiera się w jej istocie afirmacja wartości osoby jako takiej. I jeśli słusznie możemy powiedzieć, że ten, kto miłuje osobę, jest przez to względem niej sprawiedliwy, to już nie będzie prawdą stwierdzenie, że miłość osoby polega na tym, aby być względem niej tylko sprawiedliwym.
Jezu na śmierć skazany, naucz mnie miłości sprawiedliwej.

Stacja II – Jezus bierze krzyż na ramiona
Rezygnacja z przyjemności
Istotny błąd leży w uznaniu samej przyjemności za jedyne lub największe dobro, któremu wszystko inne w działaniu człowieka i społeczeństwa ludzkiego winno być podporządkowane. Tymczasem przyjemność sama nie jest dobrem jedynym, nie jest też właściwym celem działania człowieka (…). Przyjemność z istoty swojej jest czymś ubocznym, przypadłościowym, czymś, co może pojawić się przy sposobności działania. Z natury rzeczy więc organizowanie tegoż działania pod kątem samej przyjemności jako wyłącznego lub najwyższego celu kłóci się z właściwą budową ludzkich czynów. Mogę chcieć lub też czynić coś takiego, z czym łączy się przyjemność, mogę też nie chcieć lub nie czynić czegoś takiego, z czym związana jest przykrość. Mogę nawet tego chcieć lub nie chcieć, czynić lub nie czynić ze względu na tę przyjemność czy też przykrość. To wszystko prawda. Ale nie wolno mi tej przyjemności traktować (przez kontrast do przykrości) jako jedynej normy działania, tym bardziej jako zasady, na podstawie której orzekam i wyrokuję, co w czynach moich lub też jakiejś innej osoby jest moralnie dobre, a co złe. Wiadomo przecież, że niejednokrotnie to, co jest prawdziwie dobre, to, co mi nakazuje moralność i sumienie, łączy się właśnie z pewną przykrością, a domaga się rezygnacji z jakiejś przyjemności.
Jezu krzyż dźwigający, daj mi siłę do rezygnacji z przyjemności.

Stacja III – I upadek Pana Jezusa
Egoizm
Do czasu tylko można ukryć egoizm - egoizm zmysłów czy też egoizm uczuć – w zakamarkach fikcyjnej struktury, którą z całą pozornie dobrą wiarą nazywa się „miłością". Z czasem jednak musi się okazać cała nierzetelność tej budowy. Jest to zaś jedno z największych cierpień, gdy miłość okazuje się nie tym, za co się ją uważało, ale czymś wręcz przeciwnym.
(…) Egoizm wyklucza miłość, ale dopuszcza pewną kalkulację i kompromis: tam gdzie nie ma miłości, może jednak być dwustronny układ między egoizmami.
Jezu pod krzyżem boleśnie padający, podnieś mnie z mojego egoizmu.

Stacja IV – Jezus spotyka swoją Matkę
Czułość
(…) łacińskie słowo matrimonium, które jest odpowiednikiem naszego „małżeństwo", w szczególny sposób akcentuje „stan matki", jakby chciało zasugerować szczególną odpowiedzialność za macierzyństwo (…) kobiety (…).
(…) Czułość to zdolność odczuwania całego człowieka, całej osoby, we wszystkich najbardziej ukrytych nawet drgnieniach jej duszy, a zawsze z myślą o prawdziwym dobru tej osoby.
 (...) Czułość (…) jest zawsze czymś osobistym, wewnętrznym, własnym w pewnej przynajmniej mierze ucieka przed wzrokiem innych, jest wstydliwa. Może się swobodnie objawić tylko wobec tych, którzy ją właściwie rozumieją i odczuwają.
(…) Nie wyraża się w niej pożądanie, ale raczej życzliwość i oddanie drugiemu człowiekowi.
(…) czułość wywołuje to przeświadczenie, że nie jest się samemu, że to wszystko, czym żyję, jest również treścią życia drugiej, najbliższej osoby. Przeświadczenie takie ogromnie pomaga i podtrzymuje świadomość zjednoczenia.
Maryjo przy Jezusie czule trwająca, dopomóż mi zjednoczyć się z Twoim Synem.

Stacja V – Szymon Cyrenejczyk pomaga nieść krzyż Jezusowi
 Środek i cel
Osoba bowiem nie powinna być dla drugiej osoby li tylko środkiem do celu. Jest to wykluczone z uwagi na samą naturę osoby, z uwagi na to, czym każda osoba po prostu jest. Jest ona przecież podmiotem myślącym i zdolnym do samostanowienia - te dwie przede wszystkim właściwości odnajdujemy we wnętrzu osoby. Wobec tego zaś każda osoba z natury swej jest zdolna do tego, aby sama określała swe cele. Gdy ktoś inny traktuje ją wyłącznie jako środek do celu, wówczas osoba zostaje pogwałcona w tym, co należy do samej jej istoty, a równocześnie stanowi jej naturalne uprawnienie. Rzecz jasna, że trzeba wymagać od osoby jako od jednostki myślącej, ażeby te cele były prawdziwie dobre, dążenie bowiem do celów złych jest przeciwne rozumnej naturze osoby. Tym się tłumaczy również sens wychowania, zarówno wychowywania dzieci, jak też w ogóle wzajemnego wychowywania się ludzi; chodzi właśnie o szukanie celów prawdziwych, czyli prawdziwych dóbr jako celów działania, oraz o znajdowanie i pokazywanie dróg do ich realizacji.
Jezu przenikający wnętrze człowieka, nie dopuść, bym postrzegał bliźnich jako środek do celu.

Stacja VI – Weronika ociera twarz Jezusowi
Wzajemność
Miłość obustronna stwarza najbliższą podstawę do tego, aby z dwóch „ja" powstało jedno „my". W tym tkwi jej naturalna dynamika. Aby zaistniało „my", nie wystarczy sama tylko miłość obustronna, bo są w niej mimo wszystko jeszcze dwa „ja", chociaż w pełni już predysponowane do tego, aby stać się jednym „my".
O zaistnieniu tego „my" w miłości decyduje właśnie wzajemność. Wzajemność ujawnia, że miłość dojrzała, że stała się czymś „pomiędzy" osobami, że utworzyła jakąś wspólnotę, a w tym realizuje się jej pełna natura.
(…) miłość z natury swojej nie jest czymś jednostronnym, ale czymś obustronnym, czymś „pomiędzy"' osobami, czymś społecznym. Jej pełny byt jest właśnie międzyosobowy, a nie jednostkowy. Jest ona ściśle związana z siłą łączenia i jednoczenia, a przeciwna z natury jest dzieleniu i izolowaniu.
(…) Nie może powstać prawdziwa wzajemność z dwóch egoizmów, może z nich powstać tylko chwilowy lub, co najwyżej okresowy pozór wzajemności.
Utrudzony kalwaryjską drogą Jezu, wzbudź we mnie wzajemność Weroniki.

Stacja VII – II upadek Pana Jezusa
Pożądanie
Ku upadkowi zmierza pożądanie zmysłowe, a wraz z nim „miłość cielesna". Szuka ona zaspokojenia w „ciele i płci" przez używanie. Z chwilą, kiedy je osiąga, kończy się cały stosunek do przedmiotu, znika zainteresowanie nim aż do momentu, kiedy pożądanie zbudzi się ponownie. Zmysłowość „wyżywa się" w pożądaniu. Słowo to jest tutaj na swoim miejscu. Pożądliwość ciała idzie w kierunku „wyżycia się", po którym cały stosunek do przedmiotu pożądania urywa się.
(…) „Miłość cielesna", która wyrasta z samej pożądliwości ciała, nie zawiera w sobie tej wartości, jaką powinna zawierać miłość osoby. Pożądliwość ciała zmienia bowiem przedmiot miłości; którym jest osoba, na inny, mianowicie na „ciało i płeć" związane z jakąś osobą. (…) Siłą faktu więc, w polu widzenia pożądania płynącego z pożądliwości ciała, osoba drugiej płci staje nie jako osoba, ale jako „ciało i płeć". Na miejsce istotnej dla miłości wartości osobowej wysuwa się sama wartość seksualna (…).
(…) Pożądliwość ciała to stała skłonność do widzenia osoby drugiej płci poprzez same wartości sexus jako „przedmiotu możliwego użycia". Pożądliwość ciała oznacza więc drzemiącą w człowieku gotowość do przewrócenia obiektywnego porządku wartości.
Jezu pod krzyżem dotkliwie padający, podźwignij mnie z moich pożądliwości.

Stacja VIII – Jezus spotyka płaczące niewiasty
Życzliwość
Nie wystarcza tylko pragnąć osoby jako dobra dla siebie, trzeba ponadto przede wszystkim - pragnąć również jej dobra. Ten na wskroś altruistyczny zwrot woli i uczuć zwie się w języku św. Tomasza amor benevoleniae lub krótko benevolentia, czemu w naszym języku, nie dość dokładnie zresztą, odpowiada pojęcie życzliwości. Miłość osoby do osoby musi być życzliwa, inaczej nie będzie prawdziwa. Więcej - nie będzie w ogóle miłością, będzie tylko egoizmem.
(…) Życzliwość odrywa się od wszelkiej interesowności, której pierwiastki w miłości pożądania wydatnie jeszcze tkwią. Życzliwość to tyle, co bezinteresowność w miłości: „Nie pragnę ciebie jako dobra", ale: „Pragnę twego dobra", „Pragnę tego, co jest dobrem dla ciebie" - osoba życzliwa pragnie tego bez żadnej myśli o sobie, bez żadnego względu na siebie. Dlatego miłość życzliwa, amor benevolentiae, jest miłością w znaczeniu bardziej bezwzględnym niż miłość pożądania. Jest miłością jak najbardziej czystą. Przez życzliwość przybliżamy się najbardziej do tego, co stanowi „czystą istotę" miłości. Taka też miłość najbardziej doskonali swój podmiot, najpełniej rozwija zarówno jego istnienie, jak i istnienie tej osoby, do której się zwraca.
Jezu pocieszający płaczące niewiasty, wskaż mi miłość bezinteresowną i życzliwą.

Stacja IX – III upadek Pana Jezusa
Nieczystość
Czy cnota czystości straciła dobre imię? Czy nie jest uznawana przez ludzi za cnotę?
(…) Bardzo często pojmuje się czystość jako „ślepe" poniekąd hamowanie zmysłowości i poruszeń ciała, przy którym wartości ciała i wartości sexus zostają zepchnięte do podświadomości, tam czekają na sposobność do tego, aby wybuchnąć. Jest to oczywiście błędne rozumienie cnoty czystości, która, jeśli jest w ten sposób praktykowana, istotnie stwarza niebezpieczeństwo takich „wybuchów". Z powodu takiego błędnego poglądu na istotę czystości, wiąże się z nią sugestie o czysto negatywnym charakterze tej cnoty: czystość to tylko „nie". Tymczasem czystość to przede wszystkim „tak", z którego dopiero wypływa „nie".
(…) Słowo „czystość" mówi o uwolnieniu od tego wszystkiego, co „brudzi". Miłość musi być niejako przeźroczysta (…). Skoro zaś z podłoża zmysłów oraz związanych z nimi uczuć wyrastają takie przeżycia i uczynki, które odbierają miłości tę przeźroczystość, potrzeba osobnej cnoty, aby od tej strony zabezpieczała jej prawdziwy charakter i obiektywny profil.
Jezu oblepiony krwią i pyłem Golgoty, wznieć we mnie cnotę prawdziwej czystości.

Stacja X – Obnażenie z szat
Wstyd
(…) wstyd ciała jest potrzebny, dlatego, że istnieje możliwość bezwstydu przeżyć (…). I vice versa - wstyd przeżyć potrzebny jest dlatego, że istnieje możliwość bezwstydu ciała.
(…) reakcja wstydu okazuje się tym silniejsza, im bardziej autentyczna jest wstrzemięźliwość, a wraz z nią
kultura osoby i „kultura miłowania".
Wstyd nie ukazuje wartości osoby w jakiś abstrakcyjny sposób, jako teoretycznej wielkości dostępnej tylko dla rozumu, ukazuje ją natomiast w sposób żywy i konkretny, tak jak ona jest zespolona z wartościami sexus, a jednak w stosunku do nich nadrzędna. Stąd owo przeżycie nietykalności („Nie wolno ci mnie tknąć nawet samym wewnętrznym pożądaniem."; „Nie wolno mi jej tknąć nawet samą wewnętrzną wolą użycia, ona nie może być przedmiotem użycia."). Ów znamienny dla prawdziwie kochających się osób „lęk przed zetknięciem" jest pośrednim wyrazem afirmacji wartości samej osoby, a wiadomo, że to moment konstytutywny miłości we właściwym, czyli etycznym, znaczeniu tego słowa.
(…) Prawdziwy wstyd może zostać wchłonięty, zaabsorbowany tylko przez prawdziwą miłość, która afirmując wartość osoby ze wszystkich sił szuka jej najpełniejszego dobra. Taki też wstyd jest rzetelną siłą moralną osoby.
Jezu z szat obnażony, uwolnij mnie z mego bezwstydu.

Stacja XI – Przybicie do krzyża
Wolność
Miłość polega na zaangażowaniu wolności, jest ona wszak oddaniem siebie, a oddać siebie to właśnie znaczy: ograniczyć swoją wolność ze względu na drugiego. Ograniczenie wolności własnej byłoby czymś negatywnym i przykrym - miłość sprawia, że jest ono czymś pozytywnym, radosnym i twórczym. Wolność jest dla miłości.
(…) To, co nie płynie z wolności, co nie nosi znamion wolnego zaangażowania, ale ma piętno determinacji i
przymusu, nie może być uznane za miłość, nie ma w sobie jej istoty.
Jezu na krzyżu uwięziony, naucz mnie ograniczać swoją wolność dla innych.

Stacja XII – Śmierć na krzyżu
Oddanie
Miłość oblubieńcza jest czymś innym jeszcze niż wszystkie pozostałe aspekty czy formy miłości. Polega ona na oddaniu swojej własnej osoby. Istotą miłości oblubieńczej jest oddanie siebie, swojego „ja". Stanowi to coś innego i zarazem coś więcej niż upodobanie (…), a nawet niż życzliwość. Te wszystkie formy wychodzenia w kierunku drugiej osoby pod kątem dobra nie sięgają tak daleko jak miłość oblubieńcza. Czymś więcej jest „dać siebie" aniżeli tylko „chcieć dobra", choćby nawet przez to drugie „ja" stawało się jakby moim własnym, jak w przyjaźni. Miłość oblubieńcza jest czymś innym i czymś więcej niż wszystkie pozostałe formy miłości zarówno od strony indywidualnego podmiotu, od strony osoby, która kocha, jak i od strony łączności, międzyosobowej, którą miłość wytwarza. Kiedy miłość oblubieńcza wejdzie w tę relację międzyosobową, wówczas powstaje coś innego niż przyjaźń, mianowicie wzajemne oddanie się osób.
(…) Miłość oblubieńcza polega z jednej strony na oddaniu osoby, z drugiej zaś na przyjęciu tego oddania. W to wplata się „tajemnica" wzajemności: przyjęcie musi być równocześnie oddaniem, oddanie zaś równocześnie przyjęciem.
Jezu na krzyżu konający, uczyń mnie oddanym w miłości.

Stacja XIII – Zdjęcie z krzyża
Powściągliwość
Nie może być prawdziwej czułości bez dojrzałej powściągliwości, która ma swe źródło w woli gotowej zawsze miłować i konsekwentnie przezwyciężającej postawę użycia narzucaną przez zmysłowość i pożądliwość ciała. Bez takiej powściągliwości naturalne energie zmysłowości oraz wciągnięte w ich orbitę energie uczuciowości staną się tylko „tworzywem" egoizmu zmysłów, ewentualnie egoizmu uczucia.
Jezu z krzyża z zdejmowany, wlej we mnie dojrzałą powściągliwość.

Stacja XIV – Złożenie do grobu
Odpowiedzialność
Istnieje w miłości odpowiedzialność - jest to odpowiedzialność za osobę, tę, którą się wciąga w najściślejszą wspólnotę bycia i działania, którą się czyni poniekąd swoją własnością, korzystając z jej oddania. I dlatego istnieje też odpowiedzialność za własną miłość: czy jest ona taka, tak dojrzała i tak gruntowna, że w jej granicach to ogromne zaufanie drugiej osoby, zrodzona z jej miłości nadzieja, że oddając siebie nie traci swej „duszy", ale wręcz przeciwnie, odnajduje tym większą pełnię jej istnienia - czy to wszystko nie dozna zawodu.
(…) miłość oderwana od poczucia odpowiedzialności za osobę jest zaprzeczeniem samej siebie, jest zawsze i z reguły egoizmem. Im więcej poczucia odpowiedzialności za osobę, tym więcej prawdziwej miłości.
Jezu składany do grobu, naucz mnie odpowiedzialności za własną miłość.
 Marta Czech

Wrocławska Wszechnica Filozoficzna


Marta Czech

poniedziałek, 28 marca 2011

Z troską o Polskę...

 
          Aby życie było mądre, najważniejsza jest dobrze pojęta troska, po części o naszą teraźniejszość, po części o naszą przyszłość, tak aby jedno nie było przeszkodą dla drugiego. (Arthur Schopenhauer)
W nawiązaniu do tematu konferencji polecam artykuł ks. Stanisława Małkowskiego ,,Kościół a państwo w Polsce po 10 kwietnia 2010": http://www.bibula.com/?p=35301.

Marta Czech

niedziela, 27 marca 2011

Wielkie kazanie o ,,prope nihil”


          Za drugą częścią nie przepadam (możemy założyć, że jej nie ma), ale początek ,,Wielkiego kazania księdza Bernarda”, wyjęty z cyklu słynnych ,,Rozmów z diabłem” Leszka Kołakowskiego, zawsze robił na mnie duże wrażenie.
Mistrzostwo werbalne, fleksyjne i semantyczne. Ekspansywne metafory, żywiołowe komparacje, rzęsiste i gwałtowne parenezy, gromiąca trzeźwość umysłu, porażająca temperamentność charakteru -  słowem: bitnie szarżująca elokwencja, przy której przejmująca troska o wiernych dosadnie prześciga się z niepohamowaną nienawiścią do szatana i grzechu, brutalnie obnażając układy człowieka z diabłem. Pośmiać się można, i nieźle przestraszyć zarazem. Oddaję więc czym prędzej głos naszemu nietuzinkowemu kaznodziei. Księże Bernardzie, zapraszamy na kazalnicę…
Jerzy Trela w monodramie Wielkie kazanie księdza Bernarda (reż. Krzysztof Jasiński)
          Najmilsi moi, och, najmilsi moi, o wielkiej rzeczy traktować dzisiaj bę­dziemy - a może zresztą nie wielkiej wcale, co mówią, pewnie, że nie­wielkiej, małej, maleńkiej, najmniejszej na świecie, to jasne, bo jeśli Stwórca jest największy, to ten, co najbardziej mu się sprzeciwia, musi być najmniejszy, najmniejszy, dobrze mówię, a więc nie o żadnej wiel­kiej rzeczy mówimy, ale o zupełnie maleńkiej, o najmniejszej, o tym, co jest prawie nic, prope nihil, właśnie dlatego, że najbardziej Bogu prze­ciwny. A i któż to albo cóż to najbardziej jest Stwórcy przeciwne, zapy­tacie, najmilsi moi, a ja odpowiem: sami to wiecie, kochani, znacie imię tego, co najbardziej się Bogu i wielkości jego swoją maleńkością ohydną sprzeciwia, ho, ho, dobrze jego imię znacie, powiedziałbym nawet, że je­śli w ogóle coś znacie, to znacie to właśnie albo tego właśnie - tego ma­łego, chytrusa, podleca, prześmiewcę, szydercę, okrutnika, znacie go, znacie, powtarzam, a jak znacie, to po cóż wam o nim opowiadać? Ale będę opowiadał, będę, kochani moi, bo wy go znacie, ale naprawdę nie znacie, bo kłaniacie mu się w pas i służbę mu odprawiacie, najmilsi, co­dziennie, co godzina — co mówię, co minuta, stale, bez przerwy odpra­wiacie mu służbę — więc niby go znacie, a jednak, bracia moi, siostry moje, nie wiecie naprawdę, kto on zacz i czemu on taką siłę ma, to zna­czy właśnie siły żadnej nie ma, bo on nie siłą swoją, ale bezsiłą okropną, niemocą straszliwą sprzeciwia się Bogu i sile jego, a więc czemu właśnie w sidła jego bezsiły okrutnej wpadacie, czemu go na ramionach nosicie, piastujecie, hołubicie, najmilsi, pieścicie, czemu to, czemu...
Alem się zmęczył, kochani, zasapał, dech stracił, ale to nic, kochani, to nic, ja wam zaraz o tym wielkim, o tym maleńkim, chciałem powiedzieć, więc o tym maleńkim zaraz wam powiem wszystko, co trzeba, a to po to, najmilsi, żebyście odtąd wiedzieli, jak się ze sztuczkami jego rozprawiać, jak wykręty jego przenikać, jak sidła i wnyki obchodzić, chytrościom się nie dawać, ciosy parować, podstępy odpierać, kłamstwa jego na światło wywlekać, oszukaństwa wykrywać, złości wszystkie bez miłosierdzia tępić.
A i gdzież to wszystko się mieści, te podstępy czarcie, te oszukaństwa i złości, gdzież ich szukać, jak im radę dawać, najmilsi, gdzie siedlisko szatańskie wykryć i w samym gnieździe wroga na zawsze ugodzić — oto właśnie, co przedmiot stanowi kazania dzisiejszego, oto o czym, bracia moi i siostry, mówić wam będę albo raczej już mówię, już właśnie mó­wię, słuchajcie, słuchajcie tego, co i tak wiecie wszyscy, ale co nie wy­starczy, żebyście wiedzieli, bo musicie jeszcze wiedzieć, że i ja to wiem, ja, pasterz wasz i opiekun, doradca i obrońca wasz przed diabelskim gniewem. Jakoż nie gdzie indziej piekielnik okrutny siedlisko obrał, jeno w was samych, tak jest, w duszy waszej i w trzewiach waszych, tam on, tam sobie pałace znalazł wygodne, tam schronisko bezpieczne, stamtąd ku zgubie waszej spiskuje, na niewinność waszą, kochani, czyha, stamtąd chytrości swoje wypuszcza i jady, w was samych, tak, tak, to wy go w sobie nosicie, w środku, jak Jonasz wieloryba w brzuchu nosił, to znaczy wieloryb Jonasza, chciałem powiedzieć, albo może nie chodzi tu w ogóle o Jonasza ani o wieloryba, bo to nieważne, to znaczy Jonasz ważny, bo był mąż Boży, ale wieloryb nieważny, bo nie był mąż Boży, więc nie chodzi tu o wieloryba, a jak nie ma wieloryba, to nie ma Jonasza, więc zostawmy w ogóle Jonasza z wielorybem, bo przecie o co innego chodzi, więc, wracając do rzeczy, co to ja chciałem, o, właśnie, więc, że wy tego zdrajcę w sobie w środku, w samym środeczku nosicie, i to nie w jed­nym kawałku ciała, nie w głowie tylko albo w nogach tylko, ale wszę­dzie, wszędzie, w każdej odrobinie tego waszego ciała plugawego i tej duszy plugawej, najmilsi moi, ukochani, nosicie czartowską zarazę, siłę diabelską albo raczej bezsiłę, jakem już powiedział, tak, tak, w głowie waszej on siedzi, kusiciel, mózg pęta, i w brzuchu siedzi, w żołądku, obżartuch, i w członkach wstydliwych do rodzenia zdatnych, bracia moi i siostry - tu dopiero, ho, ho, jak siedzi, rozpustnik nienasycony, i w wątrobie waszej, kochani, siedzi, gniewem i żółcią parskając, i w sercu waszym, gdzie myśli nieczyste się lęgną, i w krwi mieszka do okrutnych was podżegając niegodziwości, i w rękach niewstydliwych siedzi i beze­ceństwa nimi wyprawia, i w kiszkach siedzi, a jakże, i w oczach, w oczach siedzi, pożądliwie na świat zerkając, i w uszach ciekawych nowi­nek, i na języku - ho, ho, jak on na języku siedzi mową oszczerczą zio­nąc i bluźnierstwem, i kłamstwem, i herezją, wszędzie, wszędzie, naj­milsi, od stóp do głów, po całym ciele waszym snuje się złośliwiec nie­czysty, wszystkie członki do grzechu podnieca, jak kukłą wodzi wami, do zła kusi, namawia, obiecuje, okropności robić każe, a wy, najmilsi moi, wy mu posłuch dajecie, w szpony okrutne wpadacie, rady mu dać nie możecie, wszyscy pod władzę jego bez nadziei wpadacie, kobiety i mężczyźni, dziewczątka i chłopcy, starcy i staruszki, dzieciny nawet led­wo od ziemi odrosłe, co mówię - niemowlęta, oseski, noworodki, ależ! — płody jeszcze z łona matczynego nie wyszłe, ledwo poczęte, wszyscy, wszyscy, och, jaka to rozpacz, najmilsi, jaki smutek, tak was oglądać, przez wroga zniewolonych, do służby haniebnej przymuszonych, na po­śmiewisko wydanych, łupem Bożego gniewu paść mających, bo przecie, kochani, przyłożona jest już siekiera do korzenia, iam enim securis ad radicćm arborum estposita...
Och, przyjaciele moi kochani, gdybyście tak uważnie na swoje dusze popatrzyli, przyjrzeli się, poskrobali igiełką sumienie wasze, nie daj Bo­że, co byście tam odkryli, co by się pokazało waszym oczom, nie daj Boże, powtarzam, i to nie tym najgorszym z was, nie tym, co to bez wstydu wdowy i sieroty płaczące uciskają, mężów zabijają, sodomią sprośną — Boże uchowaj — ciało i duszę kalają, nie tym, powiadam, ale tym najlepszym, tym najczystszym, tym, co sami myślą, że w bieli nie­skalanej przed obliczem Pańskim chodzą, i co innym tacy się zdają, tym właśnie, powiadam, tym dopiero groza cała piekielna i ohyda duszy wła­snej odsłoniłaby się niczym otchłań straszliwa, pełna wężów, ci dopiero, Boże nie dopuść, zobaczyliby, jak to w niby-czystości swojej co godzina Zbawiciela naszego w duszy swojej krzyżują, męki mu zadając najstrasz­liwsze, bok włócznią przebijając i żółcią pojąc, ci by dopiero, przeraźliwe ciemności swoje dojrzawszy, od własnej duszy uciekać precz musieli, jakby szczura dotknąwszy albo padalca tam, gdzie się aksamitu albo jed­wabiu spodziewali, och, jakaż to groza, najmilsi, jaka zdrada okrutna, jaki podstęp szatana, biada, biada... Pomyśl, pomyśl, bracie mój i siost­ro, ile to chytrości diabelskiej się kryje — nie mówię w nieczystości, ale czystości twojej, w dobroci twojej, w miłości i poczciwości, pomyśl, jak to piekielnik zuchwały na zgubę twoją wieczną czyhając najsubtelniejsze sidła zastawia i wszędzie się wciska, wszędzie wślizguje, w najpoczciwsze twoje myśli i słowa, i uczynki jad zabójczy sączy, sączy, pomyśl, jak to delikatnie, aby tym łacniej cię uwieść, nie do złego cię pcha, ale do dob­rego, a to dobro całe taką swoją złością przyprawi, tak nieczystością swoją splugawi, tak pohańbi, jakby nie przymierzając do wina przednie­go naszczał, i cieszy się potem, i raduje, i z wesołości chichocze, że tak cię, bracie mój miły i siostro, oszukał nędznie, iż sam nie widzisz, jak to cała twoja wiara jednym wielkim bluźnierstwem górze, jak to trzeźwość twoja pijaństwem jest najobrzydliwszym przed Bogiem, czystość twoja - rozpustą wyuzdaną, pokora twoja - pychą najniegodziwszą, męstwo twoje - tchórzostwem śmierdzącym, hojność twoja - chciwością bez­wstydną, a prawdomówność twoja — kłamstwem pomsty do nieba wołającym, pomyśl tylko, najmilszy, wniknij w siebie, a obaczysz w nagości ohydę własną i zbrodnie okrutne, i zgniłość ostateczną. Bo choćbyś i męczeństwo najsroższe dla wiary poniósł, to po cóż ty je, dlaczegóż ty je znosisz, czegóż ty się w głębi duszy spodziewasz, jak nie tego, że korona świętości w niebiańskim przybytku będzie ci dana, że u podnóżka bos­kiego tronu pysznie zasiędziesz i chełpić się będziesz świętością swoją, a więc powiedz, powiedz naprawdę, o co ci chodzi? O siebie samego, o tego jednego ci chodzi, którego miłujesz prawdziwie, za nic mając cześć boską i chwałę Zbawiciela, i mękę Jego przenajświętszą; a kiedy hojnie jałmużnę rozdajesz, po co to czynisz, bracie mój i siostro, jak nie po to, żeby przed ludźmi i przed Bogiem próżną zasługą zabłysnąć, komu ty, najmilszy, grosz tu dajesz, jak nie sobie samemu, w nadziei, że za każdy miedziak złoty talar ci zwrócą? A kiedy w czystości żyjesz niepokalanej, a kiedy ciało dręczysz postem i biczem, po co to wszystko, robaczku ty umiłowany, po co to, jeśli nie po to właśnie, żeby tym cielskiem swoim do woli się cieszyć i napawać po ciał zmartwychwstaniu, żeby mu, nie daj Boże, co się złego nie przydarzyło w czyśćcowej pokucie albo w pie­kielnych mękach? Ale marne twoje rachuby, bracie mój, liche twoje kal­kulacje, bo pozna się Bóg na szatańskich podstępach i ani się obejrzysz, jak w siarce gorejącej płonący albo w lodowisku zatopiony po wiek wie­ków za tę czystość twoją i umartwienia twoje, i sprawiedliwość, i wiarę okrutnie wypłacać się będziesz, kochany mój, bo nic takiego zrobić nie potrafisz ani takiej czcigodności nie wymyślisz, żeby za nią diabelskie podszepty nie stały, to ja ci powiadam, gołąbku, że choćbyś w proch się roztarł z pokory twojej, to z tego prochu wąż pychy po wiek wieków lęgnąć się będzie, i choćbyś góry podnosił męstwem swoim, to spod tych gór tchórzliwe zające skakać będą, i choćbyś świat zadziwił sprawiedli­wością swoją, to na wylot przejrzy ją Ten, co nerki i serca bada, i nie­sprawiedliwość najstraszliwszą w niej wytropi - niesprawiedliwość, po­wiadam, bo nie ma większej niesprawiedliwości i większej krzywdy Stwórcy wyrządzonej aniżeli siebie samego nad jego wielkość przekła­dać, a to ty właśnie robisz, bo dla ciebie samego ta sprawiedliwość twoja ma być opoką, bo tobie tylko służyć ma, bo o sobie i o sobie tylko, a o nikim innym nie myślisz; boś jest odważny z tchórzostwa - iż pomsty Bożej się boisz, bo pościsz z obżarstwa - iż nie chcesz, by wyrok Boży jadła twemu kałdunowi odmówił w dzień Sądu Ostatecznego, bo z leni­stwa pracujesz - iż sobie myślisz, że cię w godzinę pomsty Bożej od pra­cy na wieki uwolnią, bo z nienawiści okrutnej miłujesz bliźniego - iż nie chcesz, żeby kto inny przed tobą zasiadał w chwale niebieskiej, bo z za­wiści twoja wielkoduszność płynie, a z obłudy szczerość twoja. Rozejrzyj się tylko, bracie, zapuść wzrok w siebie, a taka cię zgroza przejmie, że na wieki ten obraz w duszy ci się odciśnie. A czy to twój obraz? Twój i nie twój, twój niechybnie, boć to ty sam jesteś, a nie twój, iż szatan to, w duszy twojej rząd sprawujący, ukaże ci się w całej obrzydliwości swo­jej, i wtedy to poznasz, poznasz, rybeńko, jak to jedno jesteś z kusicie­lem twoim, jak to już was odróżnić się nie da, jak to zza twoich święto­ści zęby szczerzy demon złośliwy, jak to ani takiego ułamka, ani włosa nie ma na twoim ciele, co by jadem szatańskim nie przesiąkł, jak to choćbyś na nie wiedzieć ile cząstek ciało i duszę swoją podzielił, a po­tem każdą z tych cząstek na milion cząsteczek najdrobniejszych jeszcze pokrajał, a z tych cząsteczek znowu każdą jeszcze na milion mniejszych - to w każdej tej najmniejszej cząsteczce jeszcze trujący wyziew piekieł na tysiąc mil nawet i kura beznosa zwęszy, nawet ślepy nietoperz zoba­czy, nawet niema ryba krzykiem grozy powita. Tak to jest, bracia moi najmilsi i siostry, tak to jest i rady na to nie ma, boście do szpiku kości diabelstwem przeżarci, bo subtelnymi sztuczkami już was bez reszty nienawistnik do siebie przykuł, przywiązał, spętał, w niewolę zabrał, i choćbyście nie wiem jak się szarpali i ze skóry wyskakiwali, tak będzie­cie tańczyć, jak on zagra, tak mówić będziecie, jak on przykaże, tak ro­bić, jak on podpowie, i zguba, ach, zguba okrutna nad każdym wisi, bo sąd Boży sprawiedliwy, bo grzech nie pomszczony nie będzie, a w was już nic krom grzechu nie zostało, a modlitwa wasza bluźnierstwem jest okropnym, a dziękczynienie wasze - zelżywością niewstydliwą, a cześć wasza - szyderstwem jest bolesnym z męki Zbawiciela naszego, i każda myśl wasza, i słowo wasze zbożne, i uczynek miłosierny - wszystko to razy krwawe bicza, co na ciało Jego umęczone spadają spokoju mu nie dając, o kaci wy okrutni, oprawcy niegodziwi, oto, oto, najmilsi moi, obraz wasz, oto konterfekt wierny, wy pieńki spróchniałe, płótno zetlałe, ścierw na drodze leżący, łajno baranie, tak to, bracia moi, bracia kochani... I tak się frasuję serdecznie, bracia moi, tak się trapię i zamartwiam, po nocach nie sypiam, łzy gorzkie wylewam, jęczę, jęczę i oświecenia błagam, tak mi to serce frasunkiem bolesnym zarosło, chleb mój z pła­czem mieszam, a kości moje na skwarki wyschły, bo tak myślę i myślę, i deliberuję, kochani, jak też wy sobie z onym nieczystym radę dacie, jak też się wyrwiecie ze szponów zakrzywionych, kiedy on was dusi i dusi, i pierś kolanem włochatym dławi, i kły szczerzy, i krąży, i szuka, kogo by pożarł, więc ja od tego zmartwienia jako grób pobielany, co z wierzchu piękny się wyda, a w środku pełen jest kości umarłych - nie, nie o to mi chodzi, to nie ja grób pobielany, to wy, bracia moi, wyście groby pobie­lane, duchem zatruci, do cna jadem czartowskim przeżarci, na wskroś zbrodniarza złością przeniknięci — więc jakże wy sobie radę dacie, kto was podeprze, kto rękę poda, kto szczudła miłości kalekim członkom waszym podstawi, kto, pytam, bo przecie ślepy chromego prowadzić nie może, a i wy sami dłoń pomocną odtrącacie, boście do rozkoszy diabel­skiej przywykli, dobrze się w niej macie, w tym gnoju, alians okropny z szatanem sobie chwalicie, bagno wasze błogosławicie, a w ślepocie wa­szej nie widzicie, jako szykuje on wam zgubę wieczną, i nie słyszycie w głuchocie waszej głosu Bożego, a w niemocie waszej usta wasze chwalić Boga już nie umieją, jeno zioną plugastwem i kłamstwem i nic, nic, ko­chani, nic, nic was uratować nie może.
Nie może? A jednak, bracia moi, szukajmy ratunku, szukajmy gorącz­kowo, spiesznie, bez wytchnienia, bo chwila bliska, bo czasu nie ma, bo dzień Pański jako złodziej, bo chwili nie ma do stracenia, szukajmy prędko, natychmiast, lekarstwa, medycyny, pomocy, laski dla chromych, światła dla ślepców, szukajmy nie zwlekając, może się znajdzie, może coś, może jakoś, bracia, od zguby ratujmy się wzajem, bo tam będzie za późno, tylko żal okrutny i rozpacz kąsać będzie, tam robak nie umiera, a więc, kochani, drodzy moi, ratunku, ratunku szukajmy, pomocy wołaj­my co prędzej, dróżki w ciemnym lesie, biegajmy, gdzie można, po wo­dę, bo pożar całe miasto ogarnął, całe państwo, świat cały, wody, wody...
Tak to, tak, najmilsi, królestwo demonów w duszy nosicie, każdy z osobna i wszyscy razem, królestwo ciemności, i jakże nam walczyć z królestwem całym, słabym ludziom, jakże przemóc siłę wrażą piekiel­nych złości, demona do posłuchu przymusić? Ale jest rada, jest na to rada, kochani, tylko uważać trzeba pilnie, słowa Ewangelii gorliwie czy­tać, ratunku tam szukać, otuchy i pocieszenia, i przeciw rozpaczy lekar­stwa, i przeciw chytrości diabelskiej, a wszystkie balsamy tam pomiesz­czone znajdziecie, wszystkie, byleście pilnie zważali, ale po co ja to mó­wię, wy przecie zważać nie będziecie, bo nie takie rzeczy wam w głowie, gdzie wam do Ewangelii, gdzie wam do proroków, gdzie do czytania, kiedy wam do złodziejstwa pilno, do cudzołóstwa, do jedzenia i picia, chciwcy przeklęci, rozpustnicy i ladacznice, żarłoki i zabójcy, zawistne potwory, nic wam po Ewangelii, och, łotry, łotry jesteście, najmilsi, gdzież ja dla was ratunek znajdę, a przecież musi być ratunek jakiś, a pomyślcie, co to za radość w niebiosach, kiedy choć jeden się nawróci, wieprze nieczyste, cudzołożnicy, och, bracia moi kochani, nie odtrącajcie ręki pomocnej, bo to już ostatnia chwila, ostatnia, słuchajcie, słuchajcie...
(…)
Wielkie tu rzeczy wam powiedziałem, dobrze pamię­tajcie, kochani, boć przecie braćmi jesteśmy wszyscy, wspólnym zbratani losem, na wieki, na wieki. Amen.
(Leszek Kołakowski, Rozmowy z diabłem. Wielkie kazanie księdza Bernarda. - fragment)

Marta Czech

piątek, 25 marca 2011

Czarny czwartek – czarna manipulacja


…czyli o hermeneutyce ciągłości w polskiej polityce.
Mimo, iż minął już miesiąc od premiery filmu Antoniego Krauzego ,,Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł.”, zbyt wiele niedyplomatycznych, rzetelnych recenzji filmu, zwłaszcza tych wyrosłych ze środowisk zawodowych historyków, w tym czasie nie powstało. Wielka szkoda…
Pierwsze, co w związku z filmem zdążyły skonfigurować moje mózgowe synapsy to – fakt, wydawałoby się, oczywistych, choć obficie podlanych manipulacyjnym sosem, wprawnie serwowanych na medialnej tacy - sprzeczności, których istnienie przywołuje na myśl postać z nieśmiertelnej serii kryminałów sir Artura Conan Doyle’a, nieznużenie recytującą: ,,Pamiętajmy o logice. Tam, gdzie jej brak, należy doszukiwać się podstępu.”
Ach, jakże, w dobie niepohamowanego wzrostu populacji ,,profesorów Moriartych”, brakuje nam dziś sensownie i uważnie myślących ,,Sherlocków Holmesów”…
Ale, wracając do logiki..., podstępów… i ,,Czarnego czwartku”…
Pierwszoplanowe zdziwienie pojawia się, nim jeszcze zdąży nam przemknąć przed oczyma pierwszy filmowy kadr, bo już tylko po samym zerknięciu na reklamowy afisz: Bronisław Komorowski piastujący patronat nad filmem osadzonym w piętnowanych realiach ciemiężącej, antypracowniczej polityki?! Ten sam Bronisław, który w bogatym przekroju swych partyjnych tożsamości - począwszy od Unii Demokratycznej, Unii Wolności, Stronnictwa Konserwatywno – Ludowego, przez Akcję Wyborczą Solidarność, a na Platformie Obywatelskiej skończywszy – zawsze wierny był posunięciom, które najbardziej dotkliwe okazywały się dla takich jak Bruno Drywa i jego koledzy? Rzec by się chciało, za Conan Doylem, że ,,w zbrodni popełnionej z premedytacją zaciera się ślady również z premedytacją”. Ot, i mamy - ,,patronat z premedytacją”.
Inna kwestia to, wpisująca się doskonale we wszechobowiązującą polityczną poprawność, prezentowana atrofia historycznego zmysłu dążącego do nazywania faktów po imieniu, której to tragiczną ofiarą padł film Krauzego.
Spostrzeżenie to adekwatnie ilustruje  wypowiedź dr. Janusza Marszalca, historyka związanego z IPN, odnośnie filmowego scenariusza:
 (…) kto wydał rozkaz strzelania i kto jest winny zbrodni w Gdyni. Autorzy scenariusza nie wyręczyli historyków i nie odpowiedzieli na te trudne pytania. Proces decyzyjny przedstawiają jako tajemnicę. Zlepek zaczerpniętych dokumentów wypowiedzi Zenona Kliszki, oficerów Marynarki Wojennej czy Gomułki buduje klimat napięcia i chaosu, w jakim ,,władza komunistyczna” podejmowała decyzje. Autorzy nie wyjaśniają nawet, kto jest tą władzą! Gomułka, choć pojawia się w kilku scenach i żąda bezwzględnego działania ze strony MSW i wojska, jest starcem, poza którym dzieje się coś, co trudno zidentyfikować. Scenariusz, nie kreując prostych (prymitywnych) odpowiedzi, pokazuje jednak bezwzględność I sekretarza i cynizm funkcjonariuszy partyjnych. Mechanizm zbrodni nie został jednak odkryty, bo nie mógł być odkryty w scenariuszu fabularnego filmu. (http://www.gdynia70.pl/dokumenty/marszalec.pdf)
Panie Januszu, nie trzeba być historykiem, by odpowiedzieć na te ,,trudne” pytania! Wiadomo wszak, kto w niezapomnianym grudniu 1970 pełnił funkcję Ministra Obrony Narodowej oraz zastępcy członka Biura Politycznego KC PZPR. Po cóż więc te wszystkie mistyfikacje, skoro wiemy, kto dowodził wojskiem, które strzelało do gdyńskich robotników ? Osobą, która musiała wydać bezpośrednią zgodę na użycie broni był nie kto inny, jak sam Towarzysz Generał – nomen omen ideowy kamrat samego ,,patrona z premedytacją”. Są nawet źródła potwierdzające obecność Wojciecha Jaruzelskiego na posiedzeniu Biura Politycznego, gdzie zapadł arbitralny wyrok o strzelaniu do ludzi. (Polecam w tej kwestii artykuł: http://niepoprawni.pl/blog/819/janek-wisniewski-padl-ale-gdzie-jest-general.)
,,patronat z premedytacją"
Milczeniem objęta jest również postać ,,krwawego kata Trójmiasta”, ówczesnego wicepremiera, Stanisława Kociołka.
Tymczasem najbardziej dobitnym czarnym charakterem twórcy filmu czynią, kreowanego przez Piotra Fronczewskiego, Zenona Kliszkę, którego postać widnieje na planie zaledwie przez kilka minut, by niezwykle wyrazistym tonem wyartykułować  wiekopomne leninowe ,,Z kontrrewolucją się nie rozmawia. Do kontrrewolucji się strzela.” Treść tak wykreowanych słów, połączona z, potrafiącym wprowadzić niemałą grozę, kunsztem aktorskim Fronczewskiego, czyni  spore zamieszanie, w obliczu którego wszystkich pozostałych członków posiedzenia Egzekutywy KW chciałoby się zdefiniować mianem ,,dobrych komunistów”. A przecież to nie Kliszko robił za ,,Atlasa” dźwigającego wszystek decyzyjny ciężar ówczesnych zbrodni.
Przyczynę owych faktograficznych zniekształceń i w tym przypadku doskonale ujmuje sprawdzony Doyle, którego słowa aż cisną mi się na klawiaturę: ,,Niepostrzeżenie zaczyna się dostosowywać fakty, by zgadzały się z teoriami, zamiast próbować stworzyć teorię, która byłaby zgodna z faktami.”
Sporą dywergencją pomiędzy prawdą a filmową rzeczywistością obarczona jest również osoba I sekretarza KC PZPR. Odbiorcy pozostaje tylko domyślać się, skąd u pomysłodawców scenariusza nieuzasadnione eksponowanie motywu obaw Gomułki przed zbrojną ingerencją sowietów, podczas gdy faktycznie Kreml biernie, acz wytrwale, upatrywał tragicznych skutków grudniowej rewolty, by użyć ich do swych konsekutywnych planów względem PRL. Kluczowym elementem ich realizacji okazał się list kierownictwa partii sowieckiej do członków Biura Politycznego KC PZPR (przekazany współpracownikom Gomułki przez ambasadora ZSRS, Aristowa) o pilnych i nieodzownych ,,politycznych rozwiązaniach”, które w praktyce służyć miały partyjnej anihilacji Gomułki na rzecz bardziej spolegliwego Gierka. A wspomnieć warto, iż był to czas, w którym Gomułka, zaraz po tym jak uzyskał od Brandta aprobatę granic na Odrze i Nysie Łużyckiej (7 XII 1970), żywił głębokie przekonanie o uznaniu dla swej osoby ze strony  Moskwy. Paradoksalnie największe geopolityczne osiągniecie władz PRL przynosi Gomułce, tragiczną w skutkach, śmierć polityczną. O tym w filmie nie usłyszymy. Sama zaś postać I sekretarza spłycona zostaje do roli stetryczałego dziadka o przytępionych zmysłach, z irytacją strofującego swych partyjnych towarzyszy, oderwanymi od reszty dyskusji, sloganami typu: ,,Ja już tego nie mogę słuchać!!”. Od fabularnego filmu historycznego wymagałoby się więcej.
Izolowanie wydarzeń w Gdyni od tych w Gdańsku i Szczecinie, jak słusznie zauważa Konrad Rękas (http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/7955/), również nie wydaje się do końca słuszne. Podkreśla bowiem, że ,,nie mieliśmy do czynienia z żadnym powstaniem antykomunistycznym, a jedynie z wystąpieniem na tle socjalnym zdezorientowanych robotników, którzy słysząc stale, że są wiodącą klasą społeczną – chcieli waloryzacji pensji powyżej poziomu podwyżek żywności.”
Co do samych robotników, film słówkiem nie wspomina o ich losie w ,,wolnej”, ,,pluralistycznej” , ,,tolerancyjnej” i ,,kapitalistycznej” demokracji. Nie usłyszymy o złodziejskiej prywatyzacji, godzącej w prężnie prosperujące, polskie zakłady pracy, która z Polski uczyniła nędznego parobka na usługach zagranicy. Film bowiem ma na celu niejako złożenie hołdu dzisiejszym władzom przy pomocy zawoalowanych półprawd, których koronny wydźwięk można by sprowadzić do transparentnego komunału: ,,Zobaczcie, jak kiedyś było koszmarnie! Bądźcie wdzięczni za to, że żyjecie w kraju wolnym od wszelkiego ciemięstwa!”.
operacje cenowe
a propos jeszcze samego ciemięstwa, nie sposób, choćby przez wzgląd na dosłowność nomenklaturową, ,,Czarnego czwartku” nie skojarzyć z tym nowojorskim, z października 1929 r. Jarzmo tzw. baniek spekulacyjnych, bankructwa kredytobiorców, niewypłacalność banków – słowem: wszystko, co nakręca gigantyczną spiralę zadłużenia – to nie tylko przeszłość z czasów wielkiego krachu na Wall Street, nie tylko lata kryzysu gospodarczego w PRL (III 1968 - XII 1970), to przede wszystkim nasza teraźniejszość, którą film Krauzego między wierszami próbuje koloryzować.
dług zagraniczny
Jednocześnie należałoby podziwiać tych wszystkich zwyczajnych, prostych robotników w stoczniowych kufajkach – ludzi, którzy, wobec zastanego kryzysu, wiedzą, czego chcą, potrafią się zorganizować, wybrać komitet kierujący ich działaniami… Czy my jesteśmy dziś zdolni do podobnej, antysocjalistycznej kontrrewolucji?
Jeśli chodzi o wydarzenia grudniowe, warto byłoby również zaznaczyć  tu niebagatelny udział Kościoła Katolickiego, zwłaszcza w osobie samego prymasa Stefana Wyszyńskiego. Wkład ten poprawny politycznie film pomija zupełnie. W wiarygodnych źródłach możemy zaś przeczytać:
Reżim komunistyczny nie mógł liczyć na prowadzenie z prymasem swoistego handlu wymiennego. Na coś pozwolimy, a wy zrezygnujecie z czegoś… Najlepszym tego dowodem była korespondencja w grudniu 1970 r. między prymasem a arcybiskupem, w istocie adresowana do władz reżimowych. (…)
Prymas przekazywał nam też niektóre dokumenty. Pamiętam, że po tzw. wydarzeniach grudniowych roku 1970 przekazał nam pewien szczególny dokument, świadczący o ciekawym sposobie porozumiewania się z władzami. Otóż prymas wyjeżdżał do Gniezna i wysyłał list ze swoimi opiniami do sekretarza episkopatu, którym był wówczas bp Bronisław Dąbrowski. Co się później działo? List przesłany pocztą był z całą pewnością przeczytany. Metoda prymasa polegała na tym, że nie pisał bezpośrednio do władz, ale do arcybiskupa. Podobnie było z listem napisanym po wydarzeniach grudniowych, w którym bardzo wyraźnie napisał o warunku, który musi zrealizować, aby uzyskać chociażby pozwolenia na budowę świątyń. To akceptacja poczynań władzy jeśli chodzi o krwawe stłumienie wydarzeń grudniowych (…) (http://akl.waw.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=19%3Amoj-udzia-w-spotkaniach-zespou-informacyjnego&catid=6&Itemid=9)
Koniecznie przywołać by trzeba i apel Prymasa ze stolicy ,,do wszystkich dzieci wspólnej ojczyzny”, wystosowany po tragedii na Wybrzeżu:
(…) Niewątpliwie, że doświadczenie, które nas spotkało na progu Bożego Narodzenia, było dla naszego narodu wyjątkowe, a w swym tragizmie - niemalże jedyne i niepowtarzalne w naszych dziejach. Słusznie napełniło nas ono wszystkich niepokojem, głębokim bólem i nie dającą się wypowiedzieć męką. Ale jest to męka całego narodu! Nie masz bodaj w tej chwili ani jednego człowieka w Polsce, który by tego nie rozumiał.
Nasze braterskie współczucie kierujemy z tej katedry, która spłynęła krwią najlepszych synów Warszawy w obronie wolności narodu i w imię Matki Chrystusowej - do wszystkich rodzin na Wybrzeżu w miastach portowych Rzeczypospolitej, których święta są dzisiaj tak niesłychanie bolesne. Przesyłamy błogosławieństwo Ojca świętego, wam - osierocone dzieci i owdowiałe matki. Przesyłam je i wam, współbracia trudnej i ciężkiej pracy, którzy straciliście swoich towarzyszy trudu, męki i wysiłku twórczego dla wspólnego dobra naszej ojczyzny. Wasz ból jest wspólnym bólem! Wasza krew - jest nam braterską, drogą i cenną, jak cenną jest każda kropla, która ma spłynąć dla chwały Bożej i dla dobra Rzeczypospolitej.
Ale gdy wam przesyłamy stąd - z tych prawdziwych okopów walki najlepszej młodzieży stolicy o wolność - nasze wyrazy współczucia, na Wybrzeże, jednocześnie z pokorą was, najmilsi, przepraszamy... Może i my nie wypełniliśmy wszystkich naszych obowiązków - obowiązków biskupów i kapłanów, a zwłaszcza obowiązków prymasa. Bo oto zabrakło dla wielu ust dziecięcych pożywienia, które przede wszystkim im należy się we własnej ojczyźnie, i o które my wszyscy dłonią, pługiem, młotem, myślą i słowem wiążącym, walczyć i zabiegać powinniśmy.
Gdybym mógł, w poczuciu sprawiedliwości i ładu, wziąć na siebie całą odpowiedzialność za to co się ostatnio w Polsce stało, wziąłbym jak najchętniej...! Bo w narodzie musi być ofiara, okupująca winy narodu. I jeśli za ludzkość - ciężary jej win wziął na swoje ramiona Jezus Chrystus, Wieczny Kapłan, to w Polsce tę odpowiedzialność, gdyby zbawczą była, miałby obowiązek wziąć na swoje ramiona - prymas Polski! Jakże bym chciał w tej chwili - gdyby ta ofiara przyjęta była - osłonić wszystkich przed odpowiedzialnością, przed bólem i męką! Bo może nie dość wołałem, nie dość upominałem, nie dość ostrzegałem i prosiłem! Chociaż wiadomo, że głos mój nie zawsze był wysłuchany, nie każde poruszył sumienie i wolę, nie każdą ożywił myśl. Ale tak widocznie być musi. (…)
Warto też pamiętać o liście duszpasterskim, podpisanym przez kard. Wyszyńskiego i bp. Wojtyłę, będącym komentarzem do wydarzeń grudnia’70, a odczytanym w kościołach w czasie przedpołudniowych nabożeństw 14 lutego następnego roku.
                Jak napisał trafnie jeden z recenzentów: ,,na żadne poważniejsze pytanie o Grudzień film nie odpowiada – ani też go nie zadaje”. Mimo nienagannej gry aktorów, scenografii z rozmachem, przejmującej charakteryzacji i, doskonale wplatającej się w zmieniające kadry, muzyki Michała Lorenca, trudno nazwać dzieło Antoniego Krauzego dobrym.
Świetnym paszportem dla filmu, wpisującego się (o zgrozo!) bezbłędnie w lewicową politykę, okazują się słowa Witolda Mrozka z łamów Krytyki Politycznej:
Jeśli lewica ma w Polsce stworzyć jakąś własną politykę historyczną – a stworzyć taką musi, jeśli myśli o zdobyciu kiedykolwiek władzy w sposób demokratyczny – to ,,Czarny czwartek” jest według mnie świetnym takiej polityki historycznej zaczątkiem.
Wobec tak wielu realizatorskich uchybień, dalece bardziej od prezentowanej przez Kazika wersji ,,Ballady o Janku Wiśniewskim”, pasowałaby ta z filmu ,,Człowiek z żelaza”, którą śpiewała Krystyna Janda (http://www.youtube.com/watch?v=3Rb3XKj2ARU). CZERWONA (nie CZARNA) kokarda bowiem słuszniej i celniej oddaje komunistyczną mentalność tego, co było, a wcale nie minęło.
Ale wystarczy już tego złego… Stary dobry Sherlock powiedziałby, że: ,,człowiek powinien meblować tę maleńką przestrzeń swojej mózgownicy tylko tym, co może mu się naprawdę przydać.”
Podsumowując już zatem, posłużę się słowami nie swoimi, ale jakże przystającymi do tego, co odnośnie filmu ,,Czarny czwartek” uważam osobiście:
To paradoks, że legitymacją dla obecnych stosunków władzy stają się tragiczne w skutkach protesty przeciwko niesprawiedliwościom PRL-u. W ,,nowej Polsce” nad śmiercią Janka Wiśniewskiego pochyla się z troską kapitał i jego polityczne zaplecze. Władza nie strzela już do robotników, ale ma inne, równie skuteczne sposoby na pacyfikację ich żądań.
Od kina oczekiwałbym właśnie tego, że – także sięgając w przeszłość – skłoni nas do refleksji nad tymi mechanizmami i mniej spektakularnymi, ukrytymi formami przemocy. Film Krauzego miał taki potencjał, ale ostatecznie sięga po historyczne wydarzenia tylko po to, by zalegitymizować teraźniejszość. ,,Czarny czwartek” jest makabryczną laurką dla obecnej władzy, idealną na uroczyste premiery; doskonałą ilustracją dla pełnych patosu przemówień oficjeli zachwalających ,,wolność”, o którą niegdyś – jak bohaterowie filmu – walczyli. Jest w tym wszystkim coś głęboko obscenicznego, jakaś podstawowa zdrada kina, które ma inne obowiązki wobec społeczeństwa niż dostarczanie użytecznej mitologii rządzącym. (J. Majmurek)

----------

Polecam dokumentalną wersję ,,Czarnego Czwartku” (jako suplement do filmu fabularnego), gdzie po raz pierwszy upubliczniono deskrypcje medyków, którzy 17 grudnia 1970 roku, ścigając każdą sekundę, w dwóch gdyńskich szpitalach toczyli bój na śmierć i życie o ciężko rannych pracowników Stoczni Komuny Paryskiej:
… jak również prasę komunistyczną z grudnia 1970 r. - lutego 1971 r.:
----------
W ilustracjach wykorzystano:


Marta Czech

środa, 23 marca 2011

Konferencja o legitymizmie


          Kiedyś umiano podporządkować sprawy doczesne sprawom duchowym; rozprawiano o sprawach mieszanych, w których Kościół występował jako pan wszechwładny; mniemano bowiem, że Kościół został ustanowiony bezpośrednio przez Boga, twórcę porządku nadprzyrodzonego. Ale teorię taką odrzuca zarówno dzisiejsza filozofia, jak i wiedza historyczna. (…) duch nowatorski czepia się wszystkiego, co jest katolickim. (Pius X, Encyklika Pascendi Dominici Gregris - ,,O zasadach modernistów" - 8 IX 1907)

,,Państwo KATOLICKIE i jego wrogowie” – to temat drugiej już we Wrocławiu konferencji o legitymizmie. Polecam!

          (…) zalecając filozofię scholastyczną, mamy na myśli nie kogo innego tylko św. Tomasza z Akwinu i przez niego zostawioną nam filozofię. Oświadczamy zatem, że wszystko, co zostało w tym względzie postanowione przez Naszego poprzednika, pozostaje w całej swej mocy, a nadto, gdyby tego było potrzeba, postanawiamy na nowo, potwierdzamy i rozkazujemy, by to stało się dla wszystkich powszechnie obowiązującym. (…) A profesorów szczególniej upominamy, aby pamiętali, że wszelkie pomijanie św. Tomasza przy studiach, zwłaszcza w kwestiach metafizycznych, przynosi poważny uszczerbek. (Pius X, Encyklika Pascendi Dominici Gregris - ,,O zasadach modernistów" - 8 IX 1907)

...zatem, w ramach preludium, zwłaszcza do pierwszego referatu, zachęcam do ,,powszechnie obowiązującej" lektury niedokończonego nigdy dzieła św. doktora z Akwinu - ,,O rządzie książęcym” (poniżej fragmenty). Są tacy, którzy twierdzą, że tekst jest raczej ,,dziełkiem peda­gogicznym i moralnym" na użytek księcia Cypru, aniżeli rzeczywistym traktatem teorii politycznej. Spierać się nie zamierzam. Przeczytać na pewno warto.

O zasadzie monarchii
          Zastanawiam się nad tym, co mógłbym ofiarować, aby to było godne królewskiego majestatu i odpowiadało mojemu stanowi. Doszedłem do wniosku, że szczególnie cennym darem dla króla będzie napisanie książki o królowaniu. Starannie przedstawię w niej, stosownie do swych możliwości, podstawy królowania oraz zadania króla w świetle Pisma świętego, nauki filozofów oraz wzorów wybitnych władców. Liczę na to, iż Ten który jest Królem królów i Panem panujących, Bogiem, wielkim Panem i Królem wielkim nad wszystkimi bogami pomoże mi zacząć to dzieło, pracować nad nim i je zakończyć.
Co oznacza nazwa "król"
Zacznijmy od wyjaśnienia, jakie treści zawierają siew nazwie "król". Otóż wszędzie tam gdzie jest jakieś ukierunkowanie na cel i gdzie można postępować tak albo inaczej, potrzebny jest jakiś kierownik, dzięki któremu dochodzi się prosto do właściwego celu. Nie dopłynąłby okręt, pchany w różne strony przez zmieniające się wiatry, do portu przeznaczenia, gdyby nie zabiegał o to kierujący nim sternik. Otóż człowiek ma pewien cel, ku któremu zwrócone jest całe jego życie i działanie, działa bowiem przez umysł, a ten - rzecz jasna - zawsze działa dla celu. Ludzie zaś w różny sposób dążą do tego co zamierzyli. świadczy o tym sama różnorodność ich wysiłków i działań. Potrzebuje więc człowiek jakiegoś kierowania ku celowi.
Otóż każdy człowiek ma wszczepione z natury światło rozumu, którym kieruje swoje czyny ku celowi. I gdyby człowiek, tak jak liczne zwierzęta, żył w pojedynkę, nie potrzebowałby żadnego innego kierowania, lecz każdy sam dla siebie byłby królem, poddanym najwyższemu królowi - Bogu, jako że sam kierowałby sobą w swoich czynach, dzięki światłu rozumu danemu mu przez Boga. Otóż człowiek jest z natury stworzeniem społecznym i politycznym, żyjącym w gromadzie, bardziej nawet niż wszystkie zwierzęta. Wynika to z naturalnej konieczności. Zwierzętom bowiem natura przygotowuje pokarm, przyodziewa futrami, daje broń w postaci zębów, rogów, pazurów, a przynajmniej szybkość w uciekaniu. Człowiek zaś nie otrzymał od natury żadnej z tych rzeczy, lecz zamiast tego został obdarzony rozumem, aby mógł zapewnić sobie to wszystko pracą rąk. Ale jeden człowiek do tego nie wystarczy, gdyż nie zdoła on samodzielnie przejść przez życie. Jest więc dla niego czymś naturalnym, że żyje w licznej wspólnocie.
Ponadto, zwierzęta wrodzonym instynktem rozpoznają, co przynosi im korzyść lub szkodę, na przykład jest w naturze owcy lęk przed wilkiem jako wrogiem; niektóre znów zwierzęta naturalnym instynktem wyszukują sobie lecznicze trawy lub coś innego, co jest niezbędne do życia. Natomiast człowiek ma tylko ogólną naturalną znajomość, tego co jest mu niezbędne do życia; potrafi bowiem na podstawie zasad naturalnych dochodzić rozumem, co mu szczegółowo jest konieczne do ludzkiego życia. Otóż nie jest możliwe, aby jeden człowiek mógł to wszystko ogarnąć swoim rozumem; musi więc żyć w gromadzie, aby jeden wspierał drugiego, aby różni zajmowali się różnymi wynalazkami rozumu, na przykład jeden sztuką leczenia, drugi tym, trzeci innym.
Najpełniej się to ujawnia w tym, że sam tylko człowiek posługuje się mową, dzięki której jeden może swój pomysł w całości przekazać innym. Zwierzęta tylko ogólnie przekazują sobie wzajemnie swoje przeżycia, na przykład pies wyraża gniew szczekaniem, i na różne sposoby je wyrażają. Otóż człowiek potrafi się porozumieć z drugim bardziej niż jakiekolwiek zwierzę stadne, takie jak żuraw czy mrówka, albo pszczoła. Mając to na uwadze, Salomon powiedział: "Lepiej jest dwóm niż jednemu, mają bowiem korzyść wzajemnej wspólnoty".
Jeśli więc jest naturalne dla człowieka żyć w licznej gromadzie, wobec tego wszyscy potrzebują jakiegoś kierowania całością. Każdy bowiem z licznych ludzi zabiega o to, co jemu odpowiada; całość rozproszyłaby się - więc na cząstki, gdyby zabrakło tego, do kogo należy troska o dobro całości. Podobnie jak ciało człowieka lub jakiegoś zwierzęcia uległoby rozpadowi, gdyby nie było w nim ogólnej siły przewodniej, zmierzającej ku dobru "wspólnemu wszystkich członków. Mówi o tym Salomon: "Gdzie nie ma rządcy, naród się rozprasza".
Zgadza się to z rozumem. To bowiem co własne, nie utożsamia się, z tym co wspólne; to co "własne, różnicuje, natomiast to co "wspólne, jednoczy. Otóż różne [rzeczy] mają różne przyczyny. Tak więc prócz tego co pobudza do własnego dobra każdej [jednostki] powinno być coś pobudzającego do 'wspólnego dobra wszystkich. Toteż wszędzie tam gdzie wiele [członków] zwraca się ku jednemu, jest coś kierującego. W świecie ciał, pierwsze z nich, mianowicie niebieskie, kierują według porządku Bożej opatrzności innymi ciałami, natomiast wszystkimi kieruje stworzenie rozumne. Również w człowieku dusza kieruje ciałem, zaś w duszy rozum kieruje sferą popędu i pożądania. Także wśród członków ciała, jeden z nich - serce lub głowa - jest główny i porusza pozostałe. Zatem wszędzie tam gdzie jest "wielość, musi być czynnik rządzący.
Otóż tam gdzie jest przyporządkowanie do celu, zdarza się dążenie zarówno słuszne jak niesłuszne. Dlatego też i rządy nad wieloma mogą być słuszne lub niesłuszne. Ktoś jest kierowany słusznie, jeśli prowadzi się go do odpowiedniego celu, niesłusznie zaś - jeśli do celu nieodpowiedniego. Otóż inny jest odpowiedni cel dla społeczności wolnych niż dla pozbawionych wolności. Wolnym jest bowiem ten, kto stanowi przyczynę dla samego siebie, niewolnikiem - kto należy do drugiego. Jeśli więc rządzący porządkuje społeczność wolnych ku dobru wspólnemu społeczności, będą to rządy słuszne i sprawiedliwe, jakie przystoją wolnym. Jeśli jednak rządy kierują nie ku dobru wspólnemu społeczności, ale ku prywatnemu dobru rządzącego, będą to rządy niesprawiedliwe i przewrotne. Toteż przez Ezechiela grozi Pan takim rządcom: "Biada pasterzom, którzy pasą samych siebie", troszcząc się o własne korzyści, "czyż pasterze nie powinni paść trzody?" 5 Tak więc pasterze winni zabiegać o dobro stada, zaś rządzący o dobro poddanej sobie społeczności.
Jeśli więc niesprawiedliwe rządy są sprawowane przez jednego tylko, który w nich szuka swojej korzyści, a nie dobra poddanej sobie społeczności, taki władca nazywa się tyranem. Nazwa pochodzi od przemocy, gdyż zamiast rządzić sprawiedliwością, uciska on siłą; dlatego też starożytni potężnych nazywali tyranami. Jeżeli natomiast niesprawiedliwe rządy sprawowane są nie przez jednego, ale przez kilku, nazywa się to oligarchią, to znaczy władzą nielicznych: kiedy bowiem nieliczni, aby sit; wzbogacić, uciskają lud, różnią się od tyrana tylko liczbą. Jeśli z kolei niegodziwe rządy sprawowane są przez licznych, nazywa się to demokracją, czyli władzą ludu: kiedy mianowicie lud plebejuszy dzięki potędze tłumu uciska bogatych, cały lud jest jakby jednym tyranem.
Podobnie należy rozróżnić rządy sprawiedliwe. Kiedy rządy sprawuje jakaś społeczność, nazywa się to republiką 7, na przykład jeśli miastem albo krajem włada społeczność wojowników. Jeśli zaś rządy sprawowane są przez nielicznych, ale cnotliwych, nazywa się je arystokracją, czyli władzą najlepszą albo najlepszych, ich samych zaś nazywa się elitą. Jeśli natomiast sprawiedliwe rządy należą tylko do jednego, nazywa sic on królem. Jak powiedział Pan do Ezechiela: "Sługa Mój, Dawid, będzie królem nad nimi i jednym pasterzem nad nimi wszystkimi" 9. Jasno stąd wynika, że o pojęciu króla stanowi, to iż jeden jest panujący, który jest pasterzem szukającym wspólnego dobra społeczności, a nie własnego.
Skoro człowiek musi żyć w społeczności, jako że w pojedynkę nie potrafi zaradzić życiowym potrzebom, zatem tym doskonalsza jest społeczność, im bardziej samowystarczalna w zakresie potrzeb życiowych. Wprawdzie pojedyncza rodzina jest już jakoś życiowo samowystarczalna: w zakresie przygotowywania pokarmów, wychowania potomstwa itp.; pojedyncza wieś w zakresie jakiegoś działu gospodarki; miasto natomiast, jako społeczność doskonała w zakresie wszystkich potrzeb życiowych. Jeszcze bardziej cały kraj ze względu na konieczność zwalczania nieprzyjaciół i wzajemnej przeciwko nim pomocy. Kto więc rządzi społecznością doskonałą, czyli miastem lub krajem, nazywa się królem; kto zaś rządzi domem, nie nazywa się królem, ale gospodarzem, nosi jednak jakieś podobieństwo króla, toteż niekiedy królów nazywa się ojcami ludu.
Zatem królem jest ten, kto jako jeden rządzi społecznością miasta lub kraju, dla jej dobra wspólnego. Jak powiada Salomon: "Król rozkazuje całej ziemi, która mu służy".
Co lepiej dla miasta lub kraju: mieć wielu rządców czy jednego?
Następnie trzeba postawić pytanie, co lepiej dla kraju lub miasta: być rządzonym przez wielu czy przez jednego.
Można to rozważyć na podstawie celu rządzenia. Zamysł każdego rządzącego winien zmierzać ku temu, aby troszczyć się o ocalenie tego, czym podjął się kierować: na przykład zadaniem sternika jest aby pomimo morskich niebezpieczeństw zachować okręt w całości i doprowadzić go do portu ocalenia. Otóż dobro i ocalenie społeczności polega na tym, aby zachować jej jedność, którą nazywamy pokojem. Jeśli zabraknie pokoju, przepadają korzyści życia społecznego, owszem, społeczność skłócona - sama dla siebie staje się ciężarem. Zatem do tego najwięcej powinien zmierzać rządca społeczności, żeby zapewnić jedność pokoju. I niesłusznie się zastanawia, czy zapewnić pokój poddanej sobie społeczności; podobnie jak lekarz, [który by się zastanawiał], czy leczyć powierzonego sobie chorego. Nikt bowiem nie powinien się zastanawiać nad celem, do którego dążyć jest jego obowiązkiem, lecz nad tym co do celu prowadzi. Toteż Apostoł, wezwawszy wierny lud do jedności, powiada: "Starajcie się zachować jedność ducha, związani pokojem" . Zatem im skuteczniej rządy przyczyniają się do jedności pokoju, tym bardziej są pożyteczne; to bowiem nazywamy bardziej pożytecznym, co skuteczniej prowadzi do celu. Nie ma zaś wątpliwości, że jedność lepiej jest sprawiana, przez to co jest z istoty swej jedno, aniżeli przez licznych; podobnie jak najbardziej skutecznie ogrzewa to, co jest z istoty swej gorące. Zatem bardziej pożyteczne są rządy jednego niż wielu.
Dalej, wielu nie mogłoby - rzecz jasna - w żaden sposób rządzić społecznością, gdyby byli zupełnie skłóceni. Muszą więc być jakoś zjednoczeni, aby mogli rządzić, podobnie jak wielu nie mogłoby skierować w jedną stronę okrętu, gdyby się w jakiś sposób nie zjednoczyli. Otóż zjednoczenie oznacza zbliżanie się wielu do jedności. Lepiej więc, aby rządził jeden, aniżeli wielu, którzy się zbliżają do jedności.
Ponadto, to co zgodne z naturą, jest najlepsze, albowiem w poszczególnych [bytach] natura sprawia, to co najlepsze. Otóż wszelkie rządy naturalne sprawuje jeden. Jeden członek, mianowicie serce, porusza zasadniczo całą resztę; również częściami duszy kieruje jedna władza podstawowa, mianowicie rozum; pszczoły mają jedną matkę, zaś stwórcą i rządcą całego wszechświata jest jeden Bóg. To się zgadza z rozumem: każda bowiem wielość pochodzi od jednego. Otóż to co jest tworzone sztucznie, naśladuje to, co naturalne, i tym lepsze jest dzieło sztuki, im bardziej podobne do tego co w naturze. Wynika stąd, że najlepiej dla ludzkiej społeczności, jeśli jest rządzona przez jednego.
Również doświadczenie na to wskazuje. Albowiem kraje i miasta, którymi nie rządzi jeden, męczą się w niezgodach i kipią niepokojem, jakby dla wypełnienia skargi Pana: "Liczni pasterze spustoszyli winnicę". I przeciwnie, kraje i miasta rządzone przez jednego króla, zażywają pokoju, kwitną sprawiedliwością i radują się w zamożności. Toteż obiecuje Pan przez proroków swojemu ludowi jako wielki dar, że ustanowi dla niego jedną głowę i że "będzie jeden przywódca pośród nich".
Rządy tyrana są najgorsze
Otóż jak rządy króla są najlepsze, tak rządy tyrana są najgorsze. Albowiem republice przeciwstawia się demokracja, gdyż w obu wypadkach, jak mówiliśmy rządy są sprawowane przez wielu; z kolei, arystokracji przeciwstawia się oligarchia, obie bowiem są sprawowane przez nielicznych; królowaniu zaś - tyrania, gdyż w jednym i drugim wypadku są to rządy jednego. Wykazaliśmy już, że królestwo jest najlepszym [systemem] rządów. Ponieważ zaś najlepszemu przeciwstawia się najgorsze, wynika stąd, że rządy tyrana są najgorsze.
Dalej, siła zjednoczona skuteczniej osiąga cel, niż kiedy jest rozproszona lub podzielona: kiedy wielu złączy się razem, pociągną to, czego nie potrafią ruszyć z miejsca podzieleni na poszczególne partie. Zatem podobnie jak korzystniej, aby moc, która działa ku dobru, bardziej się zjednoczyła, żeby z tym większą siłą czynić dobro, tak samo jest bardziej szkodliwe kiedy moc czyniąca zło jest jedna, aniżeli kiedy podzielona. Otóż moc niesprawiedliwego władcy działa na zło społeczności, gdyż dobro wspólne społeczności odwraca on wyłącznie dla swojego własnego dobra. W rządach sprawiedliwych, im bardziej władca jest jeden, tym bardziej korzystne rządy, tak że monarchia jest korzystniejsza od arystokracji, arystokracja zaś od republiki. Przeciwnie jest w rządach niesprawiedliwych: im bardziej władca jest jeden, tym więcej przynoszą one szkody. Zatem tyrania jest bardziej szkodliwa niż oligarchia, oligarchia zaś niż demokracja.
Następnie, rządy w ten sposób stają się niesprawiedliwe, że wzgardziwszy dobrem wspólnym społeczności, władca szuka dobra prywatnego. Im bardziej zaś odchodzi od dobra wspólnego, tym bardziej niesprawiedliwe są rządy. Otóż więcej odchodzi się od dobra wspólnego \v oligarchii, gdzie szuka się dobra nielicznych, aniżeli w demokracji, gdzie szuka się dobra wielu. A jeszcze bardziej odchodzi się od dobra wspólnego w tyranii, gdzie szuka się dobra tylko dla jednego. Dla każdej bowiem całości bliższe jest liczne niż nieliczne oraz nieliczne raczej niż pojedyncze. Zatem rządy tyrana są najbardziej niesprawiedliwe.
Stanie się to również jasne, jeśli rozważyć porządek Bożej opatrzności, która najlepiej wszystkim kieruje. Albowiem dobro przychodzi do rzeczy z jakiejś przyczyny doskonałej, gdyż wszystko co może przyczynić się do dobra, jakby się jednoczy; natomiast zło [przychodzi] oddzielnie z poszczególnych braków. Nie będzie bowiem ciało piękne, jeżeli wszystkie członki nie będą stosownie ułożone; brzydotę zaś sprawia niestosowne ułożenie jakiegokolwiek członka. Tak więc brzydota pochodzi w różny sposób od różnych przyczyn, uroda zaś w jeden sposób od jednej przyczyny doskonałej. I tak jest we wszystkim, co dobre i złe, jakby Bóg o to się troszczył, żeby dobro pochodzące od jednej przyczyny było mocniejsze, zaś zło pochodzące z wielu przyczyn było słabsze. Lepiej więc, żeby rządy sprawiedliwe należały tylko do jednego: są wówczas mocniejsze. Jeśli zaś rządy odbiegają od sprawiedliwości, lepiej żeby sprawowali je liczni: są wówczas słabsze, a [rządzący| przeszkadzają sobie wzajemnie. Zatem wśród rządów niesprawiedliwych bardziej znośna jest demokracja, najgorsza zaś - tyrania.
Wynika to również z obserwacji zła, jakie czynią tyrani. Ponieważ tyran szuka dobra prywatnego z pogardą dla wspólnego, w rezultacie w różnoraki sposób uciska poddanych, gdyż sam podlega różnorodnym namiętnościom, które pchają go ku jakimś dobrom. Jeśli dał się uwięzić chciwości, rabuje dobra poddanych; jak mówi Salomon: "Król sprawiedliwy podnosi ziemię, chciwy ją niszczy". Jeśli dał się zwyciężyć gniewowi, z byle powodu rozlewa krew; jak powiada [Pan] przez Ezechiela: "Książęta jej rozlewają krew jak wilki porywające zdobycz" . Toteż Mędrzec upomina, żeby takiej władzy unikać: "Daleko bądź od człowieka, który ma władzę zabijania", gdyż nie używa jej sprawiedliwie, ale zabija według zachcianki. W ogóle nie można wówczas być bezpiecznym, lecz - wobec odejścia od prawa - wszystko jest niepewne. I nic nie może się wówczas utrwalić, gdyż zależy od czyjejś woli, żeby nie powiedzieć - zachcianki.
[Tyran] obciąża poddanych nie tylko [w zakresie dóbr] cielesnych, ale przeszkadza im w dobrach duchowych. Ponieważ bardziej pożąda władzy niż bycia pożytecznym, utrudnia wszelki postęp poddanych, podejrzewa bowiem, że jakakolwiek wyższość poddanych szkodzi jego niegodziwemu panowaniu. Bardziej podejrzani dla tyranów są dobrzy niż źli i zawsze straszliwie boją się cudzej cnoty. Zatem tyrani starają się nie dopuścić do tego, aby ich poddani stali się cnotliwi i nabrali ducha wielkoduszności, bo wówczas nie znieśliby ich niegodziwego panowania. Zabiegają również, o to aby pomiędzy poddanymi nie utrwalały się związki przyjaźni i aby nie radowali się oni wzajemnym zyskiem pokoju: kiedy bowiem jeden drugiemu nie ufa, nie mogą niczego podejmować przeciw ich panowaniu. Toteż sieją niezgody wśród poddanych, a istniejące podtrzymują, oraz zakazują tego, co łączy ludzi, na przykład małżeństw i zebrań oraz tym podobnych rzeczy, dzięki którym rodzi się wśród ludzi zażyłość i zaufanie. Wysilają się ponadto, aby poddani nie stali się silni ani bogaci - podejrzewają ich bowiem według przewrotności swego sumienia, a ponieważ sami używają potęgi i bogactw do szkodzenia, obawiają się, żeby siła i bogactwo poddanych im nie zaszkodziły. Toteż czytamy u Hioba na temat tyrana: "Ciągle słyszy zgiełk niebezpieczeństwa, i chociaż pokój jest" - to znaczy choć nic mu nie grozi - "on wszędzie podejrzewa zasadzki.
Stąd zdarza się, że pod rządami tyranów niewielu jest cnotliwych: skoro władcy, którzy powinni poddanych prowadzić do cnoty, niegodziwie im cnoty zazdroszczą i jak mogą stawiają jej przeszkody. Albowiem, jak powiedział Arystoteles, tam nie brak dzielnych mężów, gdzie czci się najdzielniejszych. Zaś Tuliusz powiada: "Leży w zastoju i mało się rozwija to, co nie znajduje poszanowania" . To zresztą naturalne, że ludzie żyjący w strachu, wyradzają się w służalców i stają się małoduszni w dziele [wymagającym] odwagi i wytrwałości. Widać to naocznie w krajach, które długo były pod rządami tyranów. Toteż Apostoł w Liście do Kolosan powiada: "Ojcowie, nie rozdrażniajcie waszych synów, aby nie stali się małoduszni".
Dostrzegając szkody tyranii, król Salomon powiada: "Upadek ludzi z królowania bezbożnych": bo przez niegodziwość tyranów poddani słabną w doskonałości cnót. A dalej mówi: "Kiedy bezbożnicy przejmą władzę, jęczy lud", bo został wzięty w niewolę. I jeszcze: "Gdy niegodziwcy wywyższeni, ludzie się ukrywają": aby uniknąć okrucieństwa tyranów. I nic w tym dziwnego, bo człowiek, który rządzi bez rozumu i według zachcianki, niczym się nie różni od dzikiego zwierza. Toteż powiada Salomon: "Lew ryczący i zgłodniały niedźwiedź - oto władca niegodziwy nad biednym ludem". Dlatego ludzie kryją się przed tyranami jak przed bestiami krwiożerczymi, a poddać się tyranowi to tak samo jakby padać na twarz przed szalejącą bestią.
(św. Tomasz z Akwinu, De regimine principium – fragmenty)

 Marta Czech